sobota, 28 lipca 2007

Z bratowego punktu widzenia- cz.5

Miałem dzisiaj napisać jak to po kilku tygodniach pracy na basenie człowiek zaczyna nienawidzić wszystkiego co ma zamiar wejść do basenu, na zjeżdżalnię, czy do lazy river. Miałem napisać o tym jak to pływające dzieci potrafią zdenerwować każdego, wliczając w to nawet Ronalda MacDonalda. Miałem też napisać o tym jak długotrwałe stanie w wodzie powoduje utratę włosów na nogach, a to co zostanie zmienia kolor na blond (ogólnie rzecz biorąc od kolan w dół jestem Szwedem). Miałem napisać, ale nie napiszę, bo w takie dni jak ten trzeba pisać tylko o fajnych rzeczach. Dlaczego? Niech odpowiedzią na to pytanie będzie to zdjęcie:
Trek 1500, rower szosowy, lekki niczym mleczna Princessa i drogi niczym... polskie drogi. Do roweru dokupiłem też licznik, specjalne buty, które można wpiąć do pedałów i koszyki na bidon, które, aż wstyd się przyznać, pasują do koloru roweru. Zdążyłem też już go przetestować i po kilku minutach już wiedziałem, że chcę rzucić pracę i całe dnie spędzać na siodełku. Teraz świat stoi przede mną otworem, będę mógł zarówno zwiedzić najpiękniejsze zakątki stanu Wisconsin, jak i pojechać do sklepu po mleko w czasie krótszym o 4 minuty.

Po chwili zastanowienia stwierdziłem jednak, że to co zrobiłem zupełnie nie przystoi studentowi na Work&Travel, gdyż złamałem pierwszy niepisany punkt regulaminu W&T, który mówi: Za zarobione pieniądze kup laptopa. Gdy cię nie stać na laptopa kup jakieś inne urządzenie do którego potrzeba ładowarkę. Muszą teraz przeczytać czy za to przewinienie nie grozi mi wykluczenie z programu.

Wiem, że dzisiejszy wpis w zupełności nie przypominał felietonu, czy żadnych przemyśleń w stylu Dougie Housera pod koniec dnia, ale jak tu się rozpisywać, jak rower stoi pod ścianą i patrzy na mnie tym swoim błagającym wzrokiem z nadzieją na przejażdżkę. No nic, nie mogę mu odmówić. Życzcie mi szerokiej drogi!

czwartek, 26 lipca 2007

Polska gazeta w USA, wydanie specjalne...

Dzieki za zyczonka i za numer Aneczkowego pisma z obozu. To , ze na obozie nie ma zadnej Ani , to nic , dalej nas sporo wystepuje w przyrodzie:)

Wszystkiego najlepszego Aneczki...


Krótko i na temat, wszystkim Aniom all the best z okazji name's day. U mnie przez jeszcze pół godziny jest 25.07., ale u was są już nasze imieniny. Więc, gdziekolwiek jesteście i cokolwiek robicie, mam nadzieje, że "it's all good." Dajcie znać czy ślub był wspaniały, czy szykuje się przeprowadzka, czy Park Kultury kwitnie i jakie inne nowości w życiu każdej z Ań wydarzyły się niedawno.



wtorek, 24 lipca 2007

Czary mary...



Witam ponownie. Znowu mnie trochę tutaj nie było, wiadomo, praca , praca i jeszcze raz...eee... pójście do wróżki:) Jeśli pracuje się w Candy Storze, którego właścicielami są Jennifer i Jeremy, takie atrakcje jak wizyta u jasnowidza są wliczone w koszta. No, więc Jeremy przyjaźni się z jasnowidzami i przyprowadził ich do sklepu, żeby mi wywróżyli czy zostanę w Stanach czy wrócę do domu (to wszystko dla dobra biznesu oczywiście, przecież musi wiedzieć czy straci takiego pracownika jak ja na zawsze czy może jest nadzieja;) ) Oczywiście, ja na to sratatata , dla świętego spokoju zdradźcie mi moją przyszłość. No i dowiedziałam się bardzo ciekawych rzeczy. Okazało sie , że pani jasnowidz jest bardziej psychologiem niż czarownicą, więc rozrysowała mi mapę wyborów jakie dokonam i co się stanie. Nie zdradzę dokładnie szczegółów, mogę tylko powiedzieć, że Wróżka dała mi 3 lata na zdobycie świata, bo jak będę miała 27 lat, to wyjdę za mąż i będę mieć 2 dzieci, a wtedy to już finito z wojażami i innymi przygodami. No więc, te 3 lata mają mi starczyć na odniesienie sukcesu w fizjoterapii. Cała rozmowa była całkiem ciekawa, wprawdzie wróżka myślała na początku, że mam 19 lat, ale to pewnie przez mój szampon;)
Jak by tego było mało, tego samego dnia przyszła do sklepu pewna rodzinka, Mama i 3 dzieci i zaczęły ze mną rozmawiać o Harrym Potterze (o północy wychodziła właśnie książka). Gadaliśmy chyba z pół godziny, aż w końcu nadeszła północ i musiałam zamknąć sklep. Następnego dnia wróciły do sklepu i pytają czy mam już swoją kopię Harrego? Oczywiście, nie miałam. One na to no to świetnie, bo mamy dla ciebie prezent. Seryjnie kupiły mi książkę, znając mnie tylko pół godziny. Potem wpisały mi się na pierwszej stronie, zrobiły sobie ze mną zdjęcia i w ogóle czary z mleka. No więc, Aga Harry leży teraz u mnie na półce i czeka, aż sprawdzę czy przeżył ostatnią część, czy nie. Przeczytałam ostatnie zdanie: "I wszystko było dobrze". Serio tak się kończy, więc może jednak żyje. No , nie wiem zbieram zakłady. Czy Harry przeżyje i czy Ania zostanie w USA ;)

czwartek, 19 lipca 2007

Madison





Skoro zarzucamy was nowymi postami znaczy Sikorscy się nudzą. Eee, no może nie nudzą,ale trochę czasu wolnego się znalazło. Adaś wprawdzie spać po nocach nie może , bo kalkuluje, co lepsze wróbel w garści czy gołąb na dachu, a może Sikorka w pracy? Kombinuje, czy może więcej godzin wieczornych w Sundarze , a Polynesian rankami, albo może zmienić grafiki, tak żeby tutaj być w weekendy , a tutaj...hmm... Podczas gdy on siedzi i kombinuje ja jadę sobie na wycieczki. Wczoraj odwiedziłam Madison, jedyne miasto, w którym chciałabym mieszkać w Stanach. Połowa Madison to uniwersytet, więc wszędzie szlajają się studenci ze swoimi laptopami, na swoich skuterach (czyli mam już to co jest potrzebne , żeby zostać studentką UW Madison;) ) Nie ma tego wrażenia , o którym pisał Adaś , że mózg jest na wakacjach.
Do tego mają śliczne jeziora (centrum miasta otaczają aż 3) i wąskie uliczki. Nie jest takie wielkie jak Chicago, ani takie małe jak Wisconsin Dells, no baa w końcu i stolica Stanu Wisconsin. Pierwszym punktem programu było oczywiście...centrum handlowe;), ale tylko na krótko, chociaż i tak świadczy to o moim zamerykanizowaniu. Potem było już bardziej Europejsko, czyli chodzenie po głównej ulicy , zdjęcia nad jeziorem itp. Próbowałam też znaleźć sklep skuterowy, bo od czasu mojego wypadku lewe lusterko nie mówi przecie "kto wrąbie w Ciebie na tym świecie", więc muszę je odkupić. Sklep był , ale zamknięty, no cóż powód, żeby wrócić. Przy okazji, dzisiaj 50 dzień naszego pobytu w USA. A propos odliczania... Kozubek już niedługo Twój wielki dzień, pamiętaj żeby powiedzieć "Tak". Będę ciepło o Tobie myśleć i sto lat młodej parze:)

poniedziałek, 16 lipca 2007

Z bratowego punktu widzenia- cz.4

Nie, dzisiaj nie będzie żadnego wywodu polityczno-socjologicznego na dwie strony! Skończyłem już z tym, dzisiaj będzie wywód...na jedną stronę :) A więc o czym by tu napisać? Rosjanie byli? Byli. Uzbecy byli? Byli. Murzyni byli? Byli. Zwykli Amerykanie byli? Nie byli!

Amerykanie oprócz tego, że są grubi mają także inne charakterystyczne cechy charakteru. Jedną z nich jest optymizm. Przekonałem się o tym stojąc w wodzie po pas, patrząc jak ludzie wylatują ze zjeżdżalni do basenu. Temperatura sięgała temperatury punktu rosy i jeden z młodocianych amerykanów zapytał mnie czy jest mi zimno. Ja mu wystukałem zębami, że "yes". A on na to:"Na szczęście jest Ci zimno tylko w jedną połowę ciebie". Rzeczywiście, coś w tym jest.
"Amerykanie na wakacjach" (nie mylić z "Amerykanami pracującymi", bo to dwa różna gatunki człowieka) wraz z rejestracją w hotelu, poza kilkoma setkami dolarów na karcie kredytowej, tracą także jedną przydatną rzecz- rozum. "Skoro zapłaciłem to nie wymagajcie ode mnie teraz myślenia"- ot, takie rozumowanie. Jeden z moich ulubionych przykładów takiego postępowania to pytanie od gościa basenu, które wczoraj zadał mi w Polynesianie. Idąc przez park wodny w pełnym ratowniczym umundurowaniu, z wielkim napisem LIFEGUARD na plecach i z przodu koszulki usłyszałem- "Excuse me, do you work here?". Gdybym mógł, chętnie bym mu równie mądrze odpowiedział.
W Sundarze (a wcześniej w Denny'sie) zauważyłem, że Stanozjednoczowianie poza tym, że dużo jedzą, to jeszcze więcej nie jedzą. Brzmi to może dziwnie i na pierwszy rzut oka bezsensu, ale to prawda. Nikt na świecie nie marnuje tyle jedzenia co oni. Rzadko kiedy dojadają posiłek do końca (czasami nawet nie zaczną a już skończą), a ja potem muszę wszystko co zostanie wyrzucić do kosza. Ci co mnie znają, wiedzą jak bardzo nie lubię wyrzucać jedzenia (Słynne zdanie- "Sikorski chcesz to, czy wyrzucić?).

Jako, że Amerykanie to ostatnia grupa socjologiczna jaka mi pozostała do opisania, obiecuję, że od kolejnego mojego wpisu będę się zajmować innymi tematami. Ja tymczasem idę sobie zjeść obiad, wykradnę jakąś mrożoną pizzę z lodówki naszej "adoptowanej amerykańskiej rodziny". Oni i tak pewnie by ją wyrzucili :)

Piątek 13 tego i ten tego


Adaś ma jutro cały dzień wolny, więc pewnie wywali tu wywód polityczno-socjologiczny na dwie strony, dzięki temu nie muszę się przemęczać z moimi przemyśleniami. Chociaż ostatnio dziwne rzeczy się działy,warte opisania, ale to pewnie z powodu piątku 13tego.
Do Candy Storu zadzwoniła pewna kobieta, powiedziała Jennifer, że chce mnie pozwać do sądu za zestresowanie jej dziecka. Mały ma może rok i w zeszłą sobotę, zapobiegłam odgryzieniu przez niego nosa pluszowej zabawce, bo myślałam , że to jedna z tych co sprzedajemy w sklepie. Mama się obraziła, bo uznała, że oskarżyłam ją o kradzież i odebrałam jej dziecku zabawkę. No więc, jak nie będę długo wracać do Polski to znaczy , że siedzę w Prison Break za bycie pluszowo-cukierkowym przestępcą (Ej , no , kiedyś wyciągnęłam żelkowego robaka, dziecku z buzi i nikt mnie nie pozwał).
Kolejna, jedna z dziwniejszych historii jaka mi się przydarzyła, to wydarzenia poranka 2 dni temu. Obudziliśmy się o 6 rano, żeby iść do Sundary, wchodzimy do kuchni, a tam tata rodziny, zamiast "Dzień Dobry" czy innego uprzejmego porannego zawołania, mówi: "Na stole leży notatka samobójcy. Był Polakiem i mieszkał tu jakieś 35 lat.Żona go biła i wczoraj się zastrzelił, zostawił ten list. Możecie go dla mnie przetłumaczyć?" A my na to "Eeee...Good Morning... " Za bardzo się jeszcze nie obudziliśmy, a tu takie niusy. No nic, tak to jest jak się mieszka z koronerem i sędziną.
Zaraz potem Marc, zrobił mi zastrzyk na żółtaczkę, bo trzecia dawka przypadała na ten dzień. (dwa wcześniejsze zastrzyki miałam w Polsce i musiałam przywieść tutaj 3 dawkę obłożoną lodem tak, żeby nie wyglądała jak mały ładunek wybuchowy) Więc między 6.00 a 6.30, miałam tyle wrażeń , że bałam się co będzie dalej.
Na rollercoasterach nic się nie stało, ale pewnie dlatego , że Francisko nie wsiadł na tego, który jest na zdjęciu, bo powiedział, że ma złe przeczucia. Nie udławiliśmy się, też wieczorem na chińskim bufecie, więc może jednak piątek 13tego nie jest taki zły. Adasiowi groziło wprawdzie przejedzenie, ale wyszedł z tego:)
No nic troszke dziwnie było, ale miejmy nadzieje, że się skończyło. Dzisiaj jest już 16 -ty (przynajmniej w Polsce, bo tu końcówka 15-tego), a więc z tej okazji życzonka urodzinowe dla Szefi!!!!!! Sto lat, sto lat niech , niech żyje Szefi nam:) Życzę Ci szczęścia , które się przydaje , gdy mamy pechowy dzień:)

czwartek, 12 lipca 2007

Nareszcie dzień wolny, czyli jak na polski sposób wypocząć:)


Ponieważ w moim słowniku nie ma określenia "wstać wcześniej, żeby coś zrobić" postanowiłam napisać parę słów teraz now czyli po powrocie z Candy Storu. U was jest 7:25 i Misiek jest już na gadu;) a u mnie 0:25. Dawno nic nie pisałam, bo połowa Amerykańskich nastolatek z Candy Corner zrobiła sobie przerwę od słodyczy. Jedna pojechała do Kolorado z chłopakiem (swoją drogą mowa o Carly, mojej przyrodniej siostrze, córce państwa Playmanów, u których mieszkamy) druga pojechała do Disneyworldu, a trzecia ma zapalenie pęcherza:) Zostałam więc wyznaczona na ochotnika na pokrywanie luk w grafiku. Na szczęście zapalenie pęcherza jest łatwiej wyleczyć niż wrócić z drugiego końca USA i dzięki temu mam wreszcie czas, żeby spotkać się z Agą. Ostatnim razem jak się widziałyśmy nadrobiłyśmy jej urodziny. Dostała między innymi tego oto Ślimaka (patrz. zdjęcie) i nawet widzę pewne podobieństwo:) Ten fragment bloga dedykuje mamie Agnieszki, bo słyszałam, że też tu zagląda. Przy okazji pozdrawiam gorąco i proszę się napatrzyć na zdjęcie córy, bo tu jeszcze posiedzi z 80 dni:) Natomiast dzisiaj Aga załatwiła nam wejściówki (czytaj wlazłyśmy od tyłu przejściem dla pracowników) do Wildernesu czyli resortu z parkiem wodnym. Aga pracuje tam już 3 lato , więc może przychodzić kiedy chce, a ja po prostu przychodzę kiedy chce;) Fajnie było, tylko jak niestety ma każdy Polak na Work and Travel, jak położy głowę na czymś poziomym to zasypia, no więc usnęłam na 2 godziny. Dobrze,że mnie Aga obudziła, bo bym zaspała do pracy na 16tą. Nawet dobrze się stało, że zasnęłam, bo gdy ja spałam to Agnieszkę zapytali gdzie ma opaskę na rękę (taki bilet) Wykręciła się sianem , że i tak tu przecież pracuje, więc może tu być i bez opaski. Śpiących ludzi nikt nigdy nie zaczepia;) Ach Polacy, takie z nich kombinatory i przekręty, że hej;)
Oderwałyśmy się nareszcie trochę od pracy. Chociaż Aga to pewnie patrzyła czy dzieci nie biegają i czy każdy zjeżdża ze zjeżdżalni tak jak jak święte przepisy nakazują. W piątek wybieramy się z Sikorskim na rollercoastery (wszytko dzięki tej magicznej karcie dla pracowników). Tylko, nie wiem czy piątek 13 tego jest odpowiednią datą na ryzowanie życia na rollercoasterach, tfu,tfu, odpukać.

poniedziałek, 9 lipca 2007

Z bratowego punktu widzenia-cz.3

A więc stało się. Długo nie musiałem czekać na odwet ze strony ugrupowań rosyjsko-murzyńskich. Ich agenci dotarli do tego bloga i przekazali do centrali co o nich wypisuję. Wychodzi na to, że na ich ostatnim zebraniu, moje posty były jednym z punktów obrad. Teraz chcą mnie wykończyć!
Wszystko zaczęło się 5 dni temu, kiedy jeden z podstawionych gości basenu (murzyn oczywiście) otrzymał rozkaz, by udawać topienie się. Miał jednak je udawać tak, by nikt poza nim i jego podstawionym ojcem tego nie zauważył i żebym akurat ja stał przy basenie. Zadanie to wykonał idealnie, a ojciec poszedł do mojego szefa, by naskarżyć, że nie wskoczyłem do wody. Nie mam wątpliwości, że była to próba pozbawienia mnie pracy. Po dokładnej analizie sytuacji, menadżer Polynesiana stanął jednak po mojej stronie i powiedział, że nie muszę się martwić o swoją pozycję. Pierwsza próba ataku na moją osobę okazała się nie udana.
Za to druga była już próbą najwyższego kalibru. "Sojusz Rosyjsko&Afroamerykański, Tajnie Atakujący Takie Antymurzyńskorosyjskie Teksty Adasia" (w skrócie SRATATATA, swoją drogą nawet fajnej nazwy nie potrafią wymyślić) postanowił wycelować swoje działa w mój najbardziej wrażliwy punkt- mój rower! Rosjanie, którzy w SRATATATA odpowiedzialni są za kradzieże i rozboje rozegrali wszystko profesjonalnie. Wyczekali do odpowiedniego momentu i gdy nikt się tego nie spodziewał ukradli mojego poczciwego Roadmastera. W tym samym momencie, oddział terenowy przygotowywał pułapkę, która czekała na mnie następnego dnia. Na pożyczonym od Ani rowerze w połowie drogi do Sundary złapałem gumę. Przypadek? (chyba biernik, kogo, co?- gumę :) ) Kolejna próba pozbawienia mnie nie tylko roweru, ale i pracy, gdyż na skutek spóźnienia lub nie dotarcia mógłbym mieć kłopoty.
Mogło by się wydawać, że to już koniec serii ataków. Nic z tych rzeczy. Po zakupieniu nowej dętki (w sklepie moje podejrzenia wzbudziło otwarte pudełko, w którym znajdowała się owa dętka. "Być może ktoś przy niej grzebał"- pomyślałem- "czy to robota Rosjan?...Hmm, czy mamy w domu mleko, bo jak już jestem w sklepie to mógłbym kupić ). Podczas naprawy roweru, nadmuchana dętka bardziej przypominała nieudanego precla, albo węża, który połknął w całości grejpfruta. Pomimo tego nie zaprzestałem wpompowywać powietrza. Przy kolejnym wtłoczeniu guma wybuchła (robota oddziału terrorystycznego SRATATATA, na bank), a z dętki wyciekła zielona maź. Najprawdopodobniej kwas siarkowy lub jakaś inna żrąca substancja. Na szczęście i z tego wyszedłem bez szwanku.
Tak więc od dzisiaj już będę uważać co tutaj piszę. Nie mam zamiaru załatwiać sobie 4 roweru (swoją drogą w ciągu 3 dni zużyłem więcej rowerów, niż Lance Armstrong podczas całego Tour de France 2005). Chciałem Wam jeszcze napisać o dwóch przypadkach amerykańskiej głupoty, ale nie chce wracać pieszo do Polski...

czwartek, 5 lipca 2007

Dzień Niepodległości (ale bez kosmitów)


Wczoraj Amerykanie obchodzili swój Dzień Niepodległości. Były fajerwerki i każdy nosił jakieś gadżety z flagi. Niestety pracowałam w Candy Storze wieczorem. Powiedziałam Carly, że może wyjść na zewnątrz i pooglądać fajerwerki, a ja popilnuje sklepu. W końcu to ich święto, ja będę świętować w listopadzie, może zamiast jakiejś akademii, albo parady będą fajerwerki:) W każdym razie tym razem, jak już pisałam Will Smith nikogo nie uratował, wiec dłużyzna.

Również wczoraj , nie wiem czy z okazji Independence Day czy z głupoty, jeden koleś wrzucił nam do sklepu bombę jajeczną. Śmierdziało zgniłymi jajkami chyba przez godzinę. Złapaliśmy smarkacza i musiał szorować podłogę , a my wietrzyliśmy i psikaliśmy czymkolwiek co wpadło nam akurat w ręce.
Pod koniec zmiany w sklepie pachniało Calvinem Cleinem, waniliowym odświeżaczem powietrza, płynem do mycia naczyń i resztkami jajecznej bomby. Po prostu ubaw po pachy, ale przynajmniej skuli ataku terrorystycznego zamknęliśmy wcześniej, co mi jak najbardziej pasuje.

Oficjalnie mogę zamieścić już fotkę mojego uroczego kasku. No sami powiedzcie czarny jak nic. No dobra wrzucę też zdjęcie mojej głowy w tym kasku, ale sąsiedzi dziwnie na mnie patrzą jak sobie robie zdjęcia. No, dobra trochę ciepło jest i stąd ten kostium, ale u was chyba też grzeje, no nie. Na poniższym zdjeciu szczególnie można zaobserwować moją asymetrię i puszystość, o którą pytają wszyscy Amerykanie. Wtedy zawsze mówię, że w Polsce tak tną wszystkich.
No nic, idę do pracy. W Candy Katty i Carly rozpoczęły wojnę na listy. Każda pisze listę , co ta druga nie zrobiła i daje Jennifer. Na szczęście my z Ericą, nie mamy takich problemów, co najwyżej pęknie mikser do szejków i lody czekoladowe są rozsmarowane po całym sklepie.
Pozdrowionka dla wszystkich i HAPPY 5TH OF JULY !!!:)

poniedziałek, 2 lipca 2007

Rosjanie, pościgi motorówką i Honda-prawie jak 007;)


Dobrze, więc ustalmy , że ja jestem od pisania niusów z ostatniej chwili, a Adaś jest od pisania felietonów o problemach naszego prostego amerykańskiego życia, plus od czasu do czasu zrąbie jakąś narodowość. Mam nadzieje, że żaden Rosjanin nie wejdzie na mojego bloga, bo może nam się dostać za niektóre teksty:) Najlepiej zawsze w ich obecności używać określenia "Przyjaciele zza wschodniej granic", bo słowo "Ruskie " rozumieją i wtedy nie można ich (i innych rosjanopochodnych) swobodnie komentować.
Ostatnio oboje z Sikorskim mieliśmy wolny dzień (czytaj. przedpołudnie), więc wybraliśmy się na Jetboaty (taka przejażdżka motorówką ze zwiedzaniem skał). Mamy taką kartę, na którą można wchodzić wszędzie za free, jak się pracuje w Wisconsin Dells. W końcu nie po to cisnę z ciężka tacą i sprzedaje tony cukierków , żeby potem wszystko obalić na motorówki, no nie?! Fajnie było, ale głównym zadaniem kierowcy jest przemoczyć wszystkich do suchej nitki, żeby zostawili mokre pieniądze jako napiwek;) no więc temu kierowcy poszło świetnie. Schnęliśmy jeszcze chyba przez godzinę. Tutaj dedykuje zdjęcie Agnieszce R., wspominając nasz ulubiony środek transportu, mianowicie jak najbardziej zatapialny kajak. Tym razem obyło sie bez awaryjnego zakładania kapoków.
Potem Sikorski kupił jeszcze lody. Ja, jakoś nie zareagowałam entuzjastycznie na coś co zawiera cukier, ciekawe czemu. Z resztą wiadomo, że ostatnio ze słodyczy najbardziej lubię kolumbijskie espresso.






Aaaaa, no i kupiłam kask do mojej Hondy. Wprawdzie wyglądam jak te 4-latki, co mają ochraniacze na każdym stawie jak idą na rower, no ale trudno, trzeba wybrać pomiędzy cool image a bezpieczeństwem (sratatata, jak mi do niczego nie będzie pasował to go nie będę ubierać);) Kupiłam go w Walmarcie, wyglądał na czarny, ale dzisiaj się okazało , że jest fioletowy. Był jeszcze taki z księżniczkami i jeden z płomieniami, ale padło na tego. Jak zrobię sobie szałowe zdjęcie to je tu wrzucę.

No nic, tyle, dodam tylko, że byłam na filmie "Knocked up", zarąbisty, jak będziecie mieli szanse to se ściągnijcie i wyślijcie mi napisy , bo znowu nie było w kinie:)

niedziela, 1 lipca 2007

Z bratowego punktu widzenia-cz.2

Początkowo miałem pisać na Ani blogu tylko okazyjnie, ale nie mogłem pozostać obojętny na te pochlebne komentarze, szał fanów i Adasiomanię i nie chcę żebyście musieli zbyt długo czekać na kolejne moje wpisy (czytaj- nie mam żadnego życia towarzyskiego i po pracy nie mam nic lepszego do roboty :). A więc do dzieła
Nie żebym był rasistą, ale ostatnio czarn... Afroamerykanie bardzo działają mi na nerwy. Jest to chyba związane z tym, że w wodzie czują się jak ryba w... galarecie. Natura musiała jakoś wyrównać siły w przyrodzie i obdarzyła ich sprężynowymi ścięgnami Achillesa i umiejętnością rymowania na poczekaniu, ale nie była zbyt hojna jeśli chodzi o pływanie. Jak na razie brałem udział w 4 akcjach ratunkowych (wliczając przyklejenie plastra... 2 razy) i za każdym razem "moją ofiarą" był jakiś blek men. Ich niezwykła podatność na kontuzje i problemy z utrzymaniem się nad powierzchnią wody może wynikać też z faktu, że poruszają się stadami. Gdy płyną tzw. lazy river (lazy river- podłużny, u-kształtny zbiornik wodny, najczęściej zataczający koło, o charakterze leniowato-rzecznym, w którym strumień wodny napędzany jest mechanicznie, pozwalając na swobodne dryfowanie i poziome przesuwanie się osobników ludzkich leżących na pontonach- zaczerpnięte ze słownika języka angielskiego pod redakcją Adama S.) jest ich tak wielu, że rzeka zaczyna przypominać Morze Czarne. Robią do tego mnóstwo hałasu, krzyczą, przeklinają, wymachują rękami (rękoma?... ok, przyznam się, że jak omawialiśmy odmiany części ciała na polskim, musiałem być na jakiś zawodach), ale przynajmniej dzięki temu czuję się jak na koncercie 50 Centa.
Jak już jestem przy sprawach rasowo-narodowościowych to dodam, że zaczynam się powoli przekonywać do wschodniej części Europy i zachodniej części Azji. Jest wśród Rosjan (nawet przestałem mówić na nich Ruski) kilka pozytywnych wyjątków , chociaż i tak cały czas mam wrażenie, że jak mówią tą swoją cyrylicą to cały czas na coś/kogoś narzekają. Ukraińców musiałem polubić, w końcu razem robimy Euro2012. Jest też kilku Uzbeków, są całkiem sympatyczni, ale nie pamiętam jak się nazywają, bo ich imienia są dłuższe od mojego adresu. Ostatnio przysłuchiwałem się rozmowie w ich rodzimym języku i brzmi to mniej więcej tak, jak gdybym usiadł na klawiaturze i potem przeczytał co z tego wyszło. Spróbuje Wam zaprezentować: .ohjmubgfvgrjo..bk,hybbf,zhmrlenrteleknrsenkmhgcvlb rlijgtjhrjhkvrejht lerahrjegt vlrht. Najprawdopodobniej to coś znaczy. Ba, może właśnie napisałem początek jakiejś niezłej Uzbekistańskiej noweli.
Nie będę już tu więcej Wam czasu zabierać, nie można go marnować przed komputerem w wakacje. Dodam tylko, że Ania pewnie dzisiaj wróci późno w nocy. W ostatnim czasie, dosyć często wieczorami "delektuje się tą kolumbijską kawą";)