niedziela, 30 września 2007

Z pamiętnika podróżnika C.D...





Wróciliśmy z dalekiej podróży...gdzie niestety nie mieliśmy neta. W przeciwnym razie zasypywalibyśmy was tonami zdjęć na bieżąco (mamo zauważ brak błędu w słowie bieżąco;) ).
Z tego co pamiętam ostatnie sprawozdanie było z Miami, gdzie szykowaliśmy się do drogi. Teraz siedzę na tarasie u pani Heleny w Chicago i nadrabiam zaległości:)
Przed wyprawą zrobiliśmy sobie dwudniową przerwę w Miami, żeby zdobyć...wizę. Przy okazji mamo okazało się , że wcale nie była potrzebna, ale to dłuższa historia. Jednak za nim o naszych problemach z amerykańskim systemem emigracyjnym, kilka sposobów na transport w Miami. Aby dostać się z punktu A do punktu B (między, którymi taksówka kosztuje 65$) należy zadzwonić po transport do restauracji, który wliczony jest w cenę posiłku (wcale nie drogiego), a następnie zjeść obowiązkowy obiad. Potem spacer po plaży i odwiezienie do hotelu. Kilka fotek z tej wycieczki:) (spokojnie nie mam na myśli tego samolotu, koło hotelu) tylko to poniżej...

Podczas reszty naszego pobytu w Miami, bujaliśmy się jeszcze za mniejsze pieniądze, czyli autobusami, piechtobusami i tymi niebieskimi kolejkami.









W poniedziałek rano na parę godzin przed planowanym odjazdem dotarliśmy wreszcie do ambasady... bahamskiej:) (na mapie)





Wizę dostaliśmy na 1 godzinę przed wypłynięciem z portu. Przeszliśmy przez wszystkie bramki i zapory, bagażowo-kontrolne, biletowo-sprawdzające, żeby dojść do miejsca, gdzie zapytano nas o wizę...amerykańską. Już prawie jedną nogą na statku, a oni mówią, że nie możemy jechać , bo nie mamy wszystkich dokumentów. Gdzie one są???...a no tak , w Chicago...o cholera...
Kto jak zwykle uratował sytuację...Ewa:)
Ewa dzięki,dzięki,dzięki jeszcze raz...a Tobie Boże dzięki Ci za Fax:)
Weszliśmy na statek jak w Titaniku, już prawie odpływał, a my rzutem na taśmę dostaliśmy się na pokład, chyba jako ostatni pasażerowie... c.d.n...

In few words for those ,who doesn't speak polish...yet;)

This won't be a translation of above, cause I know you don't have much time to read all that crap and I will probably make the most spelling mistakes ever, but just letting you know, that , after we got to Miami, we had a good time in our hotel, we've seen a little bit of a downtown (although to do that, we've needed transportation, like for example free limo to a restaurant;) ) and than we got our visas to Bahamas, one hour before departure from the Miami port. After dealing with all those procedures, the US emigration officer let us know , that we don't have all the paperwork providing our status in USA, so basically, we are screwed and we can not go anywhere. Anyway, thanks to Ewa, our friend from Chicago and God (the fax inventor) we got all aboard:)))))))))))
To be continued...

niedziela, 23 września 2007

Przemieszczamy się...


Dzień drugi wyprawy:

Jak już pisałam spędziliśmy w domku Ewy w Chicago, zabawialiśmy Gucinka, zamęczaliśmy koty i robiliśmy foty...





















Dzień trzeci:


Dzisiaj wsiedliśmy w samolot do ... Miami. Pogoda na razie szału nie robi, ale cało, zdrowo i bez sensacji żołądkowo-jelitowych dolecieliśmy, a potem dojechaliśmy do naszego hotelu. Wprawdzie coś zmajstrowaliśmy z systemem na lotnisku , bo Adaś w systemie był panem Doktorem- cholera , a ja na tego magistra tyle czasu poświęciłam bez sensu.
Modlił się tylko, żeby nikt w samolocie nie zapytał "Czy na pokładzie jest lekarz?". Trochę posiedzieliśmy na lotnisku zanim przyjechał po nas bus, ale był czas na polskie kanapki zrobione z pysznego chicagowsko-polskiego chleba (dzięki Ewuś:) ) i zagadanie hiszpańskojęzycznej społeczności ;)





Na zdjęciu pan Doktor ciężko pracujący w naszym pokoju hotelowym i Aga ciężko fotująca:)



















Jutro jeszcze tutaj , a w poniedziałek w dalszą podróż...

sobota, 22 września 2007

Dzisiaj wielki dzień...










...dla Madzi, jeszcze Panny , za chwile już Pani .
Magda i Bartek z okazji tego szczególnego dnia przesyłamy pozdrowienia i sto lat młodej parze:))))) Pamiętajcie o moim after party i zaszalejcie podczas podróży poślubnej:) trzymamy kciuki , żeby wszystko poszło świetnie.




My jesteśmy już po pierwszym etapie naszej podróży.
















Dzień pierwszy wyprawy:

lot z Wisconsin Dells do Chicago samolotem czarterowym. Cudem zapakowaliśmy 6 walizek , 5 osób i rower. Jak wysiadaliśmy w Chicago to wyglądało to jak wysiadanie klaunów z trabanta. Generalnie byliśmy atrakcją dnia na lotnisku.


Trochę przypomina mi to wyjazdy nad morze maluchem:)
Podczas lotu Marc (to jego samolot) zabawiał nas swoim czarnym humorem (przypominam , że jest koronerem i ma specyficzne poczucie humoru)
No to wrzucam fotki...





















Lot do Chicago zajął nam godzinę, a dostanie się do domu Ewy taksówką z lotniska 2 godziny i 10 minut. Oczywiście cała podróż była najbardziej ekscytująca dla Agi (patrz foto z samolotu) plus mały rzyg na koniec. Zdarza się nawet najlepszym ;)







Dzisiaj dzień postoju w Chicago , a jutro znowu do samolotu, na szczęście większego i miejmy nadzieję mniej bujającego :)

poniedziałek, 17 września 2007

Z bratowego punktu widzenia- cz. 23

Ostatni wepchany do zjeżdżalni Amerykanin, ostatnie zaniesione zamówienie i ostatni etap wyścigu kolarskiego "Tour de Work" za mną. W takich chwilach aż prosi się o podsumowanie. A skoro o coś się mnie prosi to muszę to wykonać... takie życie kelnera.
No właśnie, kelnera! Kto by przypuszczał przed wyjazdem, że będę pracować jako kelner. Ba, kelner w luksusowym Spa. Na początku czułem się nieswojo, dookoła mnie ludzie, którzy wiedzą jakie wino pasuje do jakiej potrawy, a gdyby byli Polakami to używali by słów "bynajmniej" i "aczkolwiek". Poza tym to jedzenie, co to w ogóle jest Filet Mignon? Z mięsnych potraw to znam tylko schabowego i roladę.
Z czasem udało się jednak zaadaptować do nowego środowiska, moja wiedza na temat napojów alkoholowych znacząco się poprawiła (nie wiem czy jest to powód do dumy), opanowałem do perfekcji robienie drinków, a jest to tym trudniejsze gdy się ich nigdy nie kosztowało i nie miało się zamiaru kosztować. Praca za barem nie zmieniła jednak mojego podejścia do alkoholu, ciągle dla mnie jest to tylko sok ze zgniłych owoców.
Poznałem wielu ludzi, nie wnikam czy ich polubiłem czy nie (nie będę mówił konkretnie o kogo chodzi... albo co tam- Bułgarki!), rozmawiałem z wieloma ciekawymi klientami (w sensie klient- konsument, nie "koleś", czy coś podobnego), jeden z nich spotkał Jordana w samolocie, inny ma przyjaciela, który grał z Jordanem w kosza, jeszcze inny grał w golfa z Seanem Connery. Miałem klientów, którzy chcieli mi przesłać hełm z rogami i logiem Chicago Bulls, klientki, które przekonywały mnie, żebym został modelem (co ten alkohol robi z ludźmi) i pewną parę, która po 2 godzinach rozmowy ze mną i kilku (o kilka za dużo) drinkach biegała po hotelu, jeździła w górę i dół windą w strojach kąpielowych.

Po ciężkim dniu w Sundarze jechałem do Polynesiana poratownikować (word nie zna słowa "poratownikować"? Skandal!). Niby praca lajfgarda jest łatwa, prosta i przyjemna. Myślicie, że to polega tylko na siedzeniu na krześle, a jedyne na co zwraca się uwagę to amerykańskie nastolatki i to żeby się równo opalić? Niestety prawda jest zupełnie inna. Musisz się zmagać z idiotycznymi, ciągle powtarzającymi się pytaniami, gdy siedzisz, walczysz z samym sobą żeby nie zasnąć, a gdy stoisz (w takiej pozycji spędziłem większość wakacji) zaczynasz odczuwać wszystkie bóle, które powinny się pojawić po 50-tce. Po dwóch dniach przebywania na słońcu możesz smażyć jajka sadzone na karku, a amerykańskie nastolatki... no w tym przypadku akurat jest tak myślicie, tylko trzeba pamiętać o okularach przeciwsłonecznych z przyciemnianym szkłami, bo to jest jak z patrzeniem na słońce. Zbyt długie wpatrywanie się jest niebezpieczne :)

Przez ostatnie dwa miesiące pytanie "Czy chcę zostać w Stanach" słyszałem tak często jak zespół Sistars o to skąd wzięła się ich nazwa. Powodów dla których mógłbym tu zostać są tysiące, każdy z nich jest zielony i ma na sobie twarz amerykańskiego prezydenta. Jednak te tysiące to wciąż za mało. Nie mam zamiaru robić czegoś co nie sprawia mi satysfakcji przez więcej niż 4 miesiące, nie mam zamiaru pójść na łatwiznę, bo właśnie pójściem na łatwiznę byłoby zostanie w Stanach. W Polsce też można osiągnąć sukces, też można zarobić duże pieniądze i to w bardziej przyjemny sposób. Poza tym nie mam zamiaru komunikować się z Wami za pomocą bloga do końca życia:)

Ps. Prawdopodobnie to jest mój ostatni wpis na Ani blogu (przynajmniej ostatni amerykański wpis) stąd 23 część. Po prostu nie byłbym bym sobą, gdybym ominął tę liczbę :)

sobota, 15 września 2007

Ostatni dzień w Sundarze i inne ciekawostki...







Jak zwykle pojawiam się po dłuższej przerwie. Miałam nadzieje, że Adaś zaszczyci mój blog swoja obecnością, ale nie zaszczycił.
Zacznijmy od tego, że w środę Jennifer miała 21 urodziny, w USA oznacza to , że można legalnie pić alkohol, czyli nie trzeba już się chować w domu. Oczywiście urodziny Jen nie mogły być normalne. W końcu tylko raz kończy się 21 lat. Z tej okazji skoczyła ze spadochronem (chwała Panu beze mnie), była na wystawnej kolacji, a wieczorem wzięła mnie Elenę, Dona, Jeremiego i jeszcze dwie inne babeczki do...Strip Club czyli po naszemu baru ze striptizem. No, cóż nie zdarza się to codziennie, ale w końcu szefowa każe, no to trzeba iść. Nie było źle, będzie co opowiadać wnukom. Następnego dnia, po 2 godzinach snu, o 5 rano, zadzwonił budzik. Jest to sygnał , że trzeba się zwlec na moped i na 6tą do Sundary, szczególnie , że to był mój ostatni dzień. Wzięłam budzik do ręki, wyłączyłam i... poszłam spać dalej. Obudziłam się półtorej godziny później. No co, w końcu nie zwolnią mnie w ostatni dzień. Za pomocą wszelkich dostępnych środków, 15 minut później byłam już w pracy. Oprócz porannej wpadki i 2 potrzaskanych szklanek, to był dobry ostatni dzień. Porobiłam nawet parę fotek. My z Adasiem w naszych uniformach, Kalinda kuchareczka, której 21 urodziny świętujemy jutro (czyli spóźnię się w mój ostatni dzień do Candy Storu ;) ) basen one more time i zdjęcie jednej z Bułgarek przy śniadaniowym bufecie.
W poniedziałek, do Wisconsin przyjechałą Ewa z Hudsonem, także mam uaktualnione zdjęcia Gucia. Odwiedzili mnie zarówno w Sundarze jak i w Candy. Do tego wszystkiego przywieźli nam polski chleb, a kto zna ten wie, że amerykańskie dziadostwo nawet nie powinno nosić nazwy bread tylko nadmuchiwane tostowe nico.
Tak, więc wszystko dobre co się dobrze kończy. Jeszcze tylko ten weekend spędzę w Candy i koniec z pracą. Już się nie mogę doczekać. Na razie o wycieczce nic nie pisze, bo nie chce zapeszyć. Już trochę kłód pod nogi nam poleciało, ale mam nadzieje, że tam dotrzemy, a wtedy na pewno opiszę wszystko w szczegółach.

piątek, 7 września 2007

100 dni w USA, czyli Polski Festyn:)


Skuter zdechł... jeszcze tylko 5 dni pracy w Sundarze, a on mi taki numer wywinął. Próbowałam cisnąć na rowerze , tak jak Adaś, ale taki ze mnie Lance Armstrong, że prowadziłam prawie przez pół drogi. Jak wyjeżdżałam z domu, to była noc, jak dojechałam to był dzień. W Candy mamy małą manufakturę, robiąc ok 2000 czekoladek dziennie. Jutro zaczyna się polski festyn, czyli drogie kiełbasy, Polka i wódka, czyli tak jak nas Amerykanie widzą. Przy okazji dowcip o Polakach, który opowiedziałą mi babcia Carly:

Przychodzi Polak do sklepu, i pyta o polską kiełbasę. Sprzedawca na to:
"O pan musi być Polakiem"
"No..., tak jestem, ale czy jakbym zapytał o Lasagnie, to zapytałby pan czy jestem Włochem?"
"No..., nie"
"Czy jakbym zapytał o bratwurst , to zapytałby pan czy jestem Niemcem?",
"No..., nie"
"To czemu pan zapytał czy jestem Polakiem???"
"Bo jest pan w Media Markt":)

Acha, no i zarezerwowaliśmy wycieczkę na koniec wakacji, ale na razie tajemnica:)

poniedziałek, 3 września 2007

Świeto pracy...


Labor Day weekend- czyli święto pracy- kończy lato, wtedy Amerykanie zlatują się do Wisconsin Dells na waterparki i inne atrakcje. Wszyscy są szczęśliwi, bo nie pracują w święto pracy, wszyscy oprócz... nas!Pracownicy Work and Travel mają serdecznie dość turystów i chętnie by ich wszystkich pozabijali. Dobrze, że przed tym weekendem poszliśmy z Eleną i Adasiem do parku wodnego. Cudem wszyscy mieliśmy wolne. Naładowaliśmy akumulatory na ostrą pracę w weekend. Jennifer i Jeremy wyjechali z miasta , więc byłam menadżerem wieczornej zmiany, co oznacza , że zarządzałam sobą i Eleną:) W sobotę Bułgarki nie wytrzymały napięcia jakie było w Sundarze i zaczęły szaleć, bo było za dużo klientów. Dobrze, że amerykańsko-polska koalicja potrafiła poradzić sobie i z klientami i z Bułgarkami. Diana i Kasia- już wam zazdroszcze, że macie już część Work za sobą , a część Travel przed sobą. Dajcie znać co tam słychać w San Francisco:)
Acha, Lisa i Marc mieli garage sale, na której kupiłam sobie... łyżwy! Także, życie sobie płynie, odliczamy dni do wycieczki i za 29 dni się zobaczymy:)