piątek, 25 grudnia 2009

Parę słów między Kevinem a Szklaną Pułapką...

Przede wszystkim ...Wesołych Świąt... bo to teraz na czasie.
Z tej okazji zapraszam po świąteczne serdeczności (zgapione od Michasi) na Życzenia Świąteczne od Sikorki
...Mimo, że sama mam Orange i Erę...

Mam też nareszcie chwilkę po tej całej ganianinie za prezentami, sprzątaniu i jedzeniu, żeby usiąść do komputera i coś napisać na blogu. Lubię święta, ale korki na parkingu przed Silesią napawają mnie zawsze lękiem. Boję się, że albo będę tam krążyć do Nowego Roku, albo stuknę się z blondynką w futrzastej czapce, która będzie walczyć o to samo miejsce co ja. Na szczęście w tym roku obyło się bez ofiar.
Za nim jednak porady jak przetrać święta i nie zwariować, trochę o innym święcie, które miało miejsce 17 grudnia.
Tego dnia 29 lat temu urodził się Janek. Z tej okazji jak zwykle czekała go niespodzianka. W zeszłym roku zrobiłam mu krótki bieg na biszkopta (stopień harcerski) urodzinowego, który jednak nie wykraczał po za mieszkanie. W tym roku krótkie zadania czekały go po za domem. Przydał się Alfabet Morse'a i ciepłe ubranie, bo za nim dotarł na miejsce świętowania musiał trochę pomarznąć. Na miejscu, w knajpce "Źródło", czekali już Mery i Dams, Nelly i Bartek.
Janek dużo słyszał o moim zamiłowaniu do robienia tortów (tak naprawdę to do strojenia tortów, ciasto biszkoptowe najchętniej zamawiam u poddostawcy- mamy;) ) ale jakoś nie było mu nigdy dane zobaczyć jakiegoś popisowego modelu. Często też obiecywałam, że zrobię taki specjalnie dla niego. No nic, nadszedł wreszcie na to czas. Dzień wcześniej wyrzeźbiłam w biszkopcie i udekorowałam gitarę basową, a następnego dnia z wbitymi cyferkami przyniosłyśmy ją do naszego stolika w Źródle. Wprawdzie "dwójka" trochę zaniemogła i musiałyśmy reanimować ją woskiem, żeby w ogóle chciała stać, ale koniec końców misja wypełniona. W ramach prezentu Janek otrzymał kurs sushi, bo swoje dotychczasowe umiejętności, mimo iż niezwykłe, zdobywał na YouTube.

Wracając jednak do porad świątecznych -wystarczy trzymać się kilku zasad, żeby nie dać się zwariować.
Po pierwsze znaleźć i kupić prezenty dużo wcześniej niż na dzień, dwa przed wigilią. Sprzątać na raty - też dużo wcześniej. Jeść normalnie, a nie tak jakby jutro na Ziemi miało zabraknąć pożywienia, no i iść na spacer. Jak dotąd co roku, łamię wszystkie zasady. Na szczęście jednak uznaję tą najważniejszą i to trzyma moje zdrowie psychiczne w dobrej formie - PORZĄDNIE SIĘ WYSPAĆ! i to najlepiej tyle razy ile tylko się da:) Za to uwielbiam święta najbardziej.
Na koniec zdjęcia zwierzaków z żywej szopki spod naszego kościoła.

English

Merry Christmas Everyone. Instead of Christmas wishes, let me put here two nice Christmas quotes:

"I stopped believing in Santa Claus when I was six. Mother took me to see him in a department store and he asked for my autograph." -Shirley Temple

"Mail your packages early so the post office can lose them in time for Christmas." -Johnny Carson.

You can try to watch my wishes on
Christmas Wishes
but they are unfortunately in Polish.

But before I will talk about Christmas, let me just tell You about other important thing, that took place on the 17th of December.
Janek's Birthday.
Every Year I try to come up with the surprise. This Year I prepared a little quest, which leaded to the "Well- Spring" (the name of a club). Out there, our friends were already waiting for us. There was also a bass-guitar-shaped-cake, which I made for that special day. Janek had a chance to make sure, that stories, about me baking, were not all made up ;) Happy Birthday to Janek one more time:)
And now a little bit about Christmas. First of all on the pics You can see the Christmas cradle with animals, which stands next to our church. There is a donkey, a sheep and sometimes kids dressed up as Mary and Josef. On the very first pic, there is my Christmas Tree. Janek put also a lot of lights on our windows, so the room looks like Vegas now;) I like Christmas: the gifts, spirit, meetings with family and friends, but my number one is..sleeping. Finally I can reset myself, so I will have enough strength for the hole next Year.
Merry Christmas!!!

wtorek, 1 grudnia 2009

Świąteczno Andrzejkowy Listopad

Często wspominam jak dwa lata temu rozpoczynałam pracę w Technomexie, a szef drugiego dnia powierzył mi zadanie załatwienia wody i elektryczności do Duesseldorfu. Moja mama zapytała wtedy ze zdziwieniem: "Do całego???". Chodziło o wodę i prąd na stoisku na targach "Medica". Nie mniej jednak brzmiało to wtedy jak niezwykle ważne i odpowiedzialne zadanie. Podołałam i to nawet lepiej niż w tym roku. Wtedy było wszystko ok, a teraz wywaliło nam korki i to co najmniej trzy razy.
Co poradzić na brak prądu, hmmm, może zadzwonić do elektryków. Numer telefonu mieliśmy zapisany w komórce Oli. Świetnie. Z jednym małym problemem - w rozładowanej komórce. Znalazłyśmy ładowarkę i bardzo się dziwiłyśmy, że po podłączeniu do naszego kontaktu się nie ładowała. Na szczęście dwóm nierozgarniętym Polkom przyszła na pomoc Pani z informacji i tak - Nastało Światło.

Na pierwszej fotce nasza technomexowa ekipa, nie mylić z ekipą techno.

Problemów z elektryką nie miało za to centrum miasta. Ogromna choinka i mnóstwo świątecznych światełek w środku listopada nie wybiło nikomu korków. Na kolejnej fotce ja, Bogusia, Ola i Remik w świątecznym Duesseldorfie.

My tu gadu, gadu o świętach, a przecież, to był dopiero listopad. W listopadzie mamy przecież inne wydarzenia, mniej chrześcijańskie, jak na przykład Andrzejki. Lanie wosku ukazało mi ptaszynę. Nie była to jednak sikorka. Z jednej strony woskowa masa wyglądała jak orzeł, a jak się ją obróciło to przypominała gołębia. Nie wiem, co to może oznaczać, ale dwa dni po Andrzejkach mama zrobiła gołąbki, więc to chyba to;)...

English

November is a month, when we go on a exhibition to Duesseldorf called "Medica". Easy to guess, what kind of companies are having stands there:) Two years ago I was responsible for water and elecricity on the stand. I think I did a better job that time, because this year, the power went down at least 3 times. Oh, well , (sh)it happens.
Everything was ok with electricity in the downtown of Duesseldorf, despite all those Christmas decoration in the middle of November.
On the pics You can see our Technomex team, then me, Bogusia, Aleksandra and Remik in downtown. Let me tell You also a little bit about next pictures, where You can see weird shadows. In Poland on the 30th of November we have the name's day of Andrew. It is a day, when all Andrews are celebrating and the rest is trying to predict their future. How do You do that? You take a candle, dissolve it and then pour it thourgh the key into the pot with cold water. Then You take the hardened wax and You watch the shadow of it on the wall. On the pics You can see my future. Eagle and the pigeon, no clue what does it means. Any ideas???...

wtorek, 10 listopada 2009

Pani jesień leczy grypę

Jesień ma swoje uroki i swoje zmory. Zmorą nr 1 jest na pewno to, że nie chciało mi się przez miesiąc usiąść do laptopa i coś napisać. Z drugiej strony przy takiej pogodzie za bardzo nic ciekawego się nie dzieje, więc też o czym tu pisać. Skoro jednak mamy nawet wejście na bloga z wyspy Tonga (?!), to trzeba wziąć się w garść i wyklikać to i owo.
Jeżeli jesień jest piękna i złota, to pół biedy. Można wtedy iść na spacer i bardzo się zdziwić, że to co na zdjęciu to Park Chorzowski a nie Mazury. Przy okazji spaceru wydało się, że na środowisku w trzeciej klasie podstawówki to chyba ściągałam, bo nie byłam w stanie nazwać 98% liści, które leżały na ścieżkach. Bezbłędnie rozpoznaję tylko kasztanowca jeśli akurat obok walają się kasztany. Z resztą w harcerstwie nie miałam, żadnych sprawności przyrodniczych i teraz widzę, że słusznie.
Gorzej jeśli jesień jest taka jak dzisiaj, czyli zakatarzona, zimna i dołująca. Na taką też na szczęście jest sposób. Chusteczki higieniczne, ciepły kocyk albo wizyta u znajomych, koniecznie z międzynarodowymi potrawami. Urodzinki niedawno obchodziła Mery i jak zwykle imprezka rewelacyjna. Zaserwowane zostały meksykańskie dania. Jak wiadomo dobre napoje i ostre potrawy rozgrzewają i uodparniają, więc spokojnie zaliczam tą imprezę do wydarzeń chroniących nawet przed grypą. Potem była też imprezka sushi u Agaty i Maćka. To był chyba rekord ilościowy (jakościowy też), a i tak wszystko zniknęło ze stołu. Nie wiem co takiego jest w sushi, ale na pewno też coś super uodparniającego, bo w końcu Japończycy raczej są zdrowi. Kolejna imprezka sponsorowana była przez Magdę i Bartka oraz kuchnię polską. Były palące się koktajle oraz nocne rozmowy w toku nad wyższością angielskiego brytyjskiego nad amerykańskim. Do metod walki z przeziębieniem dołożyliśmy również tzw. serialoterapię, czyli ja i Mery porwaliśmy Magdzie po 3 sezony "Chirurgów" i "Ally McBeal".
No więc, takie ot metody na grypę... wszystkie zastosowane, a i tak tego posta by nie było, gdyby wreszcie przeziębienie nie posadziło mnie na tyłku.
A szkoda, bo jakby się udało, można by ten patent wysłać do Ministerstwa Zdrowia na Ukrainie:)

p.s. szczególne pozdrowienia dla Toma ze Szwajcarii, który jeździ po świecie i wchodzi na mojego bloga. Dzięki niemu mamy na mapce kilka wejść z egzotycznych krajów (ale to z Tongi, to nie on). Teraz przyjechał do Polski na dwa dni i przeprowadził kolejne szkolenie na Lokomacie. W poniedziałek będzie już w Gwatemali, a w środę w Meksyku. Tom, liczę na ciebie;)

English Version

Just wanna tell You in few words, about our fall. Nothing interesting is happening anyway. Especially that, we have one entry from Tonga, so a little description of our weather will be very educational;) Autumn has many different faces. Nice ones, like You can see on the pic. This is not the region with lakes , this is just the park next to my house. We went for a walk one day and I discovered , that my knowledge of nature sucks. I couldn't tell the difference between and name the leafs. Now I understand the fact, that in scouting I did not get any nature badges. Anyhow, the bad side of autumn is a flu. But, You shouldn't give up, You should fight with it, Your own ways. Mine's are: parties and sitcoms watching. The good party needs to have good food. It can be e.g. Mexican, Japanese or Polish food. The Mexican food will burn the flu, Japanese food is healthy, so it makes You strong and Polish food will make You full. During parties You should drink only coctails with the flame. Then You need to borrow 3 episodes of "Gray's Anatomy" or "Ally McBeal" from Magda and then You are all set to get rid of Your cold. Unfortunately all those things, did not work in my case and I'm writing this post being sick. Too bad, because this kind of therapy could be the best in the world, if only it would worked.

p.s. Special Greetings for Tom. He is the person, who is traveling around the world and he visits my blog in different parts of it. Thanks to him, we have entries from exotic countries (but he has never been to Tonga) This week , he has spent two days in Poland. On Monday he will go to Guatemala and on Wednesday, he will be in Mexico.
So, Tom, I still count on You, let's see those little stars on the map;)

niedziela, 4 października 2009

Z bratowego punktu widzenia

W ostatnich kilku tygodniach działo się tak wiele, że prawdopodobnie poniższy post będzie najdłuższym, jaki kiedykolwiek napiszę na tym blogu. Gdy skończycie to czytać Amerykanie nie będą pamiętać już o kryzysie, topniejące lodowce zatopią Holandię, a iPhone’y będą telefonami dla tych biednych. Śledzik nadal jednak będzie istniał.

Po zrealizowaniu części „Work”, został mi „& Travel”. Podczas „&” latałem samolotem z ojcem amerykańskiej rodziny. Ma on licencję pilota i raz na kilka miesięcy musi wykonać 3 starty i lądowania po zachodzie słońca. Nie mogłem odmówić takiej atrakcji, choć nie jestem specjalnym fanem latania. Czuję się w samolocie niezbyt pewnie, niczym analfabeta grający w Scrabble. Znacznie przyjemniej jest mi na ziemi, na rowerze na przykład. W tym roku wreszcie udało mi się zwiedzić „kolarską świątynię” w Waterloo, czyli siedzibę firmy Trek- producenta mojego i Lance’a Armstronga roweru. Raz w tygodniu organizowana jest wycieczka po fabryce, jednak nie wszystko z niej zrozumiałem, bo jak na angielskim przerabialiśmy słownictwo rowerowej inżynierii, to byłem chory. Mogłem się za to sfotografować z wszystkimi „maszynami”, na których Armstrong wygrywał swoje 7 wyścigów Tour de France.

W to lato postanowiłem sobie także, że wreszcie nauczę się zasad baseballu. Cel ten udało mi się zrealizować i od tamtej pory, strajk to dla mnie nie tylko protest pielęgniarek. Test ze znajomości zasad odbyłem nie byle gdzie, bo na stadionie Miller Park w Milwaukee, gdzie swoje mecze rozgrywa drużyna Milwaukee Brewers. Mieliśmy tak dobre miejsca, że nawet bez użycia zooma w aparacie byłem w stanie dojrzeć bliznę na nadgarstku największej gwiazdy Brewers, Prince’a Fieldera (swoją drogą zarabia on tak wielkie pieniądze, że już po zawiązaniu sznurówek na rozgrzewce zarobił więcej niż ja przez całe wakacje). Siedzieliśmy tak blisko, że przy odrobinie szczęścia mogłem zostać zabity przez wybitą piłkę, albo wypuszczony z rąk kij. Jak to w amerykańskich sportach bywa, jest bardzo wiele przerw na reklamy. Jeśli ogląda się mecz przed telewizorem, to te momenty są stratą czasu (oczywiście jeśli nie chce ci się sikać, albo nie masz nic w lodówce). Na stadionie właśnie wtedy dzieje się najwięcej. Między inningami (takimi baseballowymi setami) odbywają się wyścigi maskotek kiełbas (ostatnie miejsce zajął Polish Sausage), konkursy dla kibiców, czy pokazy sztucznych ogni. Po prawie 3 godzinach Brewers wygrali z Houston Astros 7:2, a Fielder pobił jeden z klubowych rekordów. Wybraliśmy dobry mecz.

Następnego dnia musiałem opuścić Wisconsin Dells i udać się do Chicago. Tam zaczynał się początek części „Travel”. Dwa dni spędziłem w mieście, w którym nikt nie wie, że jest też taka rzeka, Jordan. Potem wsiadłem do samolotu i dotarłem do …Seattle. Spokojnie, nie był to ostateczny cel mojej podróży. Po 6 godzinach czekania wsiadłem do kolejnego samolotu i tym razem wylądowałem w …San Francisco. Jednak to także nie był koniec. Za 50 minut miałem kolejny samolot. Czułem się jak w powietrznej wersji pociągu osobowego do Zwardonia. Cały czas się gdzieś zatrzymywałem. W sumie cała podróż trwała 18 godzin, aż w końcu miła pani stewardesa przywitała wszystkich serdecznym „Welcome to Honolulu - Hawaii”. Stolica stanu Hawaje i największe miasto na wyspie Oahu zrobiło na mnie piorunujące pierwsze wrażenie. Potem też drugie, trzecie, czwarte, itd.. W pierwszy dzień dochodziłem do siebie. Długi lot i 5 godzin różnicy czasu trochę poprzestawiały mi zegar biologiczny. Nastawiałem go na plaży i w oceanie oraz włócząc się po centrum Honolulu (gdzie był też usytuowany mój hotel). Wieczorem z amerykańskim sernikiem, który uważam za cud kulinarny, oglądałem zachód słońca na plaży Waikkiki. Następnego dnia wstałem z samego rana. Serio, było koło 6:30. Po śniadaniu wybrałem się do informacji turystycznej, gdzie kupiłem 3 wycieczki. Jeszcze tego samego dnia nurkowałem w Haunama Bay. Po południu, już na własną rękę odwiedziłem Pearl Harbor. Widać było na twarzach Japończyków, zwiedzających to miejsce, odrobinę zawstydzenia. Swoja drogą obecnie to dzięki nim Hawaje tak dobrze trzymają się finansowo. 90% przychodów tego stanu stanowi turystyka, a za połowę tej sumy odpowiedzialni są obywatel Kraju Kwitnącej Wiśni. Rodaków Tsubasy jest tam więcej niż samych Amerykanów. Traktują oni tę wyspę jak Polacy traktowali kiedyś Słowację, a Niemcy Polskę. Czyli jako jedno wielkie centrum handlowe, w którym wszystko jest tańsze. Wielu z nich organizuje tam wesela, gdyż sprowadzenie całej rodziny i organizacja całego przedsięwzięcia jest znacznie tańsza niż w Japonii.

Następnego dnia wyruszyłem w poszukiwanie Zagubionych. Wycieczka w Hummerze po dolinie Kaava, w której kręcili serial Lost, Jurassic Park i Pearl Harbor była genialna. Nie tylko z powodu tych filmów, ale też krajobrazu i samej jazdy terenowym samochodem. Nasz przewodnik i kierowca był wielkim fanem „Zagubionych”, więc była to dla niego praca marzeń. Dzień wcześniej, oprowadzając jedną z wycieczek natrafił na ekipę filmową i przez kilkadziesiąt minut mogli oglądać od kuchni jak kręci się jeden z najbardziej owianych tajemnicą seriali, w historii telewizji. Ja takiego szczęścia niestety nie miałem.

Jeszcze tego samego dnia wspinałem się na szczyt krateru Diamond Head. Amerykanie nie darzą go specjalną sympatią, bo asfaltowa droga do niego nie prowadzi i trzeba na niego wejść. Według jednego z przewodników Diamond Head jest dla Honolulu czymś, co Wieża Eiffla dla Paryża, Statua Wolności dla Nowego Jorku i wieża ciśnień kopalni „Szombierki” dla Bytomia. Z góry rozciąga się niesamowity widok na całe południowe wybrzeże Oahu, warte tych 45 minut spaceru w 40 stopniowym upale i niewychodzonych adidasach. Tuż obok krateru znajduje się studio filmowe, w którym akurat kręcono „Lostów”. Ochrona nie pozwoliła mi jednak zejść z chodnika i zbliżyć się do parkingu, więc nie musicie mnie szukać w jednym z odcinków 6. serii „Zagubionych”.

4. dnia pobytu w Honolulu wybrałem się na całodniową wycieczkę, tym razem do North Shore (Północny Brzeg). Znany jest on z najwyższych fal na świecie, jednak te naprawdę wysokie pojawiają się dopiero w zimie. To tam pobity został rekord surfowania na najwyższej fali, który wynosi 25 metrów (mierzony w hawajski sposób, od grzbietu fali do średniego poziomu wody). Swoją drogą surferzy to najbardziej wyluzowani ludzie, jakich spotkałem. Gdy cały świat drży na widok tsunami, oni idą posurfować. Po drodze na północne wybrzeże odwiedziliśmy świątynię buddyjską, półwysep, na którym nigdy nie pada deszcz, plażę, na którą wychodzą żółwie morskie i miejscowość surferską, która wygląda jak wyrwana z XIX wieku. Nawet McDonald’s jest stylizowany na ten okres.

Na niedzielę zaplanowałem wynajęcie roweru i 8-godzinną przejażdżkę. Już zapłaciłem za wypożyczenie, ubrałem swój kolarski strój, kupiłem batoniki energetyczne, wysmarowałem kark kremem do opalania i niestety wszystko to na nic. Roweru nie dostałem, bo nie miałem karty kredytowej. Musiałem zmienić program dnia. Na nowy plan nie mogłem jednak narzekać. Z rana udałem się na parasailing (spadochron przymocowany liną do motorówki), a po południu zwiedziłem dolinę Waimea. Raj dla miłośników fauny i flory oraz ponownie „Lostów” (to tam kręcono scenę z wodospadem). Kilka kilometrów od tego miejsca znajdowała się Police Beach, na której swój obóz mięli i wciąż mają bohaterowie „Zagubionych”. Jeden szałas wciąż tam stoi, a cały teren jest pilnowany przez 2 metrowego olbrzyma, któremu producenci serialu płacą tylko za to, że tam mieszka. Spotkałem go, gdy chodził po plaży z karabinem na kulki i polował na kraby. Później jednym mnie poczęstował. Przez chwilę czułem się jak prawdziwy rozbitek.
Przedostatniego dnia pojechałem na Kailua Beach, uważaną przez kilka magazynów za najpiękniejszą plażę na świecie. Nie będę się w tej kwestii sprzeczał. Wypożyczyłem tam kajak i później trochę tego żałowałem. Przy samym wejściu, przy wysokich falach, mocno się poobijałem. Przy wodowaniu pogubiłem wszystkie batoniki energetyczne i zamoczyłem aparat. Plastikowy worek Ziploc (ten taki zamykany, gdzieś znalazłem nazwę worek strunowy), bardzo mnie zawiódł. Po ok. 2 godzinach wiosłowania wyciągnąłem kajak na plażę, na jednej z małych wysp. Gdy wróciłem ze zwiadu, kajak dryfował w oceanie, na szczęścia zaraz przy brzegu. Przyszła jakaś większa fala i go zabrała. Po tym, gdy go wyłowiłem i chciałem na niego wejść, wysunął się spode mnie i odpłynął na kilka metrów. Byłem wtedy kilkanaście metrów od brzegu i nie mogłem dosięgnąć dna. Musiałem więc z wiosłem i sandałami w jednej ręce gonić w otwartym oceanie kajaku. Takich atrakcji nie oferuje żadne biuro turystyczne.

Ostatniego dnia pobytu w Honolulu, na kilka godzin przed wylotem zafundowałem sobie lekcję surfowania przy plaży Waikkiki. Całkiem dobrze mi szło, ale jeszcze trochę poczekam z pobijaniem rekordów na 26 metrowej fali. Gdy wracałem na brzeg dowiedziałem się, że w Indonezji mają potężne tsunami, które za kilka godzin może dotrzeć do Hawajów. Całe szczęście tego dnia wracałem.

Gdybym miał jeszcze środki, to z pewnością nie nudziłbym się przez kolejny tydzień. Hawaje okazały się wszystkim tym, czego się po nich spodziewałem, choć trochę się tego wyjazdu obawiałem. Gdy powiedziałem koledze z Pizzy Pubu, że jadę sam na Hawaje powiedział: Are you f****n crazy?! Teraz mogę powiedzieć, że nie mogłem podjąć lepszej decyzji. Nikt mi nie marudził, robiłem to co chciałem i kiedy chciałem. Przy okazji poznałem mnóstwo nowych ludzi – Szkota mieszkającego w Hiszpanii, Amerykankę, która z pochodzenia jest Polką i za 2 dni leci do Rabki, brytyjskie małżeństwo, które od kilkudziesięciu lat mieszka w Arizonie, dwie kuzynki z Nowego Jorku i Nowej Zelandii, czy studentów z Niemiec, Szwecji, Tajwanu, Grecji, których poznałem w autobusie wracając z Police Beach.

Jeszcze nie wiem, czy przyszłoroczne plany wakacyjne będą obejmowały wyjazd na Work & Travel. Wiem jednak, że na pewno kiedyś wrócę na Hawaje. Jest tam jeszcze kilka wysp do zwiedzenia. Na razie musi mi jednak wystarczyć widok z Rysianki, pływanie kajakiem w Pszczynce, jazda Fiatem Pandą po terenach gdzie kręcili „Świętą Wojnę” i surfowanie po Internecie. Aloha!

poniedziałek, 21 września 2009

Za oknem jesień, a na blogu ciepło...

Kolejny sprawny komputer, to już na szczęście mój własny. Jest kilka rzeczy w życiu, które są pewne, m.in. podatki i serwis Sony;) Dołożyli nawet szmatkę do wycierania gratis, bo pewnie byli załamani opalcowanym monitorem. Będąc, więc wreszcie w jego posiadaniu mogę dokończyć swoją egipską historię. Za oknem zimno, więc troszkę tu nagrzejemy.
Za nim to jednak zrobię muszę przyznać, że mój brat rzeczywiście ma talent (kto by pomyślał). Ostatni wpis świadczy o tym, że gdyby nie to, że akurat w Wisconsin szukali kelnera i ratownika, to skończyłby w Chicago Tribune. Na szczęście ciągle ubarwia mój blog i to za darmo:) Ponieważ w tej chwili jest gdzieś w stanie Illinois, próbując zrealizować liczne zamówienia swojej rodziny na cuda z zza oceanu, ja nadrobię swoje zaległości...
Jak się okazuje, nie samym narzeczeństwem żyje człowiek, ale i...wycieczkami do starożytnych świątyń. Jak już pisałam, Janek najgorsze miał już za sobą (oświadczyny;)), ja natomiast jeszcze nie. O godzinie piątej rano, czekając na autokar pomyślałam, że nie do końca wszystko gra. Na ogół choroba lokomocyjna zaczynała mi się dotąd po wejściu do autokaru, a nie przed... Słynna zemsta faraona nadciągała...Co ja mu u diabła zrobiłam, żeby się tak mścić. No nic, okazuje się, że polskie bakterie nie bardzo lubią się z egipskimi, a potem to już tylko kierujesz się do toalety w linii prostej nie zważając na przeszkody, takie jak stoliki w restauracji czy panią pobierającą haracz przed wejściem. Jednak egipskie klątwy nie zepsuły mi wyjazdu, o nie. Po pierwszej pomocy udzielonej mi przez połowę autokaru, byłam gotowa stawić czoła tym wszystkim strasznie starym budynkom. Zaczęliśmy od świątyni w Karnaku. Z tego co pamiętam, to chodziliśmy dookoła skarabeusza 7 razy, dotykaliśmy kobry w skale i oglądaliśmy obelisk, który przytaszczyła tam Hatszepsut- jedna z czterech Faraonek (wiem,wiem, nie ma takiego słowa);).
W ciągu tego dnia nauczyłam się jeszcze jak robi się papirus i cuda z alabastru, a także jak szybko uciekać przed Egipcjanami, którzy chcą Ci to potem sprzedać. Podczas mojej ucieczki przed souvenirami, nie miałam wsparcia w męskiej części wycieczki. Kierowca dla kawału zamknął mi przed nosem drzwi do autokaru, a Janek...robił mi zdjęcia.
No cóż, kobieta nie ma lekko w Egipcie;)
Kolejnym gwoździem programu była świątynia wspomnianej już wcześniej Pani Faraon (może ta wersja lepsza???) Świątynia opiera się o skaliste wzgórze, a obok mają swoją bazę polscy archeolodzy, którzy skrupulatnie odtwarzają jej mury. Na koniec była jeszcze Dolina Królów, gdzie znajduje się między innymi słynny grobowiec Tutenchamona. Swoją sławę zdobył nie dlatego, że faraon był taki świetny, ale dlatego, że uchowały się tam skarby, które wydobyto na początku XX wieku. Podsumowując...mimo walk toczących się w moim żołądku, to był bardzo udany dzień, tym bardziej, że wieczorem załapałam się nawet na jedną z asystentek... fakira.
Egipt oprócz piasków pustyni i starożytnych świątyń, ma też drugie oblicze. Bardziej mokre, a dokładnie chodzi mi o podwodny świat raf koralowych. Bierzesz maskę, rurkę, płetwy i już jesteś w wśród Nemo i jego ekipy. Najfajniejsza rafa jest ukryta przy plaży w Sharm el Naga. Mały bar, niepozorne parasole z trzciny , a pod wodą ściany korali i mnóstwo gatunków ryb. Przy okazji spróbowałam rozstąpić to piękne morze jak Mojżesz, ale niestety, dziwnym trafem się nie powidoło.
W tak, zwanym międzyczasie pomiędzy jednym a drugim wodowaniem, przejechałam się na wielbłądzie. Nie ma co podchodzić do niego, jak właściciela nie ma w pobliżu. Wielbłąd pokaże Ci, że jakby chciał to odgryzłby Ci rękę. Ot, taki autoalarm. Natomiast pod nadzorem, łagodny jak baranek, z tą różnicą, że gorzej się na niego wsiada. Oprócz czteronożnych stworzeń mogących przetrwać miesiąc bez wody, zaintrygował nas jeszcze jeden obiekt. Jakieś 200 metrów od plaży stał sobie spokojnie...pociąg. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie było tam torów i, że był wyprodukowany w zakładach kolejowych... w Poznaniu:)

Aż się gorąco zrobiło od tych słonecznych zdjęć, mimo, że mamy pierwszego października i zimno za oknem. W takim razie w ramach orzeźwienia wrzucę fotkę dwóch szambonurków:) Zdecydowaliśmy, że rurka i maska to za mało, potrzeba jeszcze 8 kg żelastwa na pasie, butli z tlenem i wtedy dopiero ryby czują respekt:) Zeszliśmy na głębokość około 8 metrów. Janek to chyba nawet na 8,5 jak widać na zdjęciu;) Zabawa była zarówno pod wodą jak i na statku. Prawie zostałam sprzedana za 60 wielbłądów i statek, Egipskie chłopaki popisywały się przede mną robiąc piramidę na dziobie, a kapitan próbował ich z tego dziobu strącić. Ot takie egipskie zabawy.
Ach, miło było powspominać. Coś mi się wydaje, że przy takiej pogodzie jaką mamy za oknem to będę często wracać do tych fotek.
Co jednak ważniejsze, Adaś wraca jutro z USA i myślę, że dopiero on będzie miał o czym pisać. Rzeczy, które robił i miejsca które odwiedził, na pewno odwracają uwagę od jesieni...

English

After I got my laptop back from the Vaio service, I can finally finish my story about the summer trip to Egypt. This kind of moments, which are taking me back to the time, when it was warm and sunny, helps me out, with going thru the fall weather. On those pics above, You can see old temples, which we were visiting, while our stay. Unfortunately, during this one day trip to Luxor, I got sick. Luckly people in the bus, had so many different antibiotics, that I survived. On the next picture, You can see me trying to repeat, what Moses did. Somehow I did not manage to divide the Red Sea:) On the other hand, I was riding on the camel, so maybe I would be able to life in Moses' times after all;) We also found the old train, which happened to be manufactured in...Poland. What a small world. We also had a chance to dive and to see all those colorful fishes. You know Nemo and the rest of the gang, right?;) Anyhow, this was a great adventure. Adam is coming back home tomorrow from USA and I bet he will also have a lot to tell and to show. Thanks to that, we will be able to survive the autumn for sure :)
At the end let me put a little extra bonus, just in the English version (it always seems to me that my English versions are shorter that polish, so I need to make it up to all English speaking people;) ) This will be a short story, about Egyptians, who were showing of in front of me, so I will take pictures of them. They were trying to make an Egyptian Pyramid ;) on the bow of the boat (the 1 pic), they made it, but then the captain suddenly made a turn and the guy on the top almost fell into water (2 pic). On the third one, You can see, how is he threatening the captain, for almost killing him. The captain calmly said: "Relax, that was just a joke"
...Let me put it this way..Crazy Egyptian People...

wtorek, 15 września 2009

Z szwagrowego punktu widzenia

Czym jest miłość? Z pewnością nie jest tematem, którego spodziewacie się w moich, powiedzmy, felietonach. I macie rację. Nawet nie będę próbował odpowiedzieć na to pytanie, bo po pierwsze nie wiem, a po drugie i tak nikt by nie potraktował tego poważnie. Możecie za to spytać Ani, ona powinna wiedzieć. W końcu swoją wiedzę ma udokumentowaną na jednym z palców u ręki.

Nie wiem, czy Ania pozwoli mi na swoim ślubie wygłosić przemówienie (nie wiem, czy sam bym tego chciał), więc pozwolę sobie napisać na blogu „przepisanie”.

Po raz pierwszy spotkałem Janka, gdy Ania przeprowadzała remont na „79”. Stał wtedy w pokoju i załamywał się nad umiejętnościami renowacyjnymi swojej przyszłej, jak się później okazało, narzeczonej. Ja wynosiłem na śmietnik wszystko co niepotrzebne lub wszystko co nie miało swojej nazwy i nie wiedzieliśmy do czego służy. Mijaliśmy się kilka razy z Jankiem na korytarzu w niezręcznej ciszy, raz po raz wymieniając mini uśmiechami. Ten okres, w którym żaden z nas za bardzo nie wiedział z kim ma do czynienia trwał aż do momentu (tak mi się przynajmniej wydaje), w którym rozegraliśmy pierwszy mecz w FIFĘ na PlayStation. Nie będę się rozwodzić (słowo rozwodzić nie jest chyba w tych okolicznościach na miejscu) kto wygrał, ale od tamtej pory było już znacznie zręczniej.

Potem przyszło Jankowi zmierzyć się z naszymi znajomymi. Nie wiem, czy najpierw przeprowadził śledztwo na naszej klasie, czy po prostu taki zbieg okoliczności, ale prawie z każdym miał wspólny temat. A to pociągi, a to paintball, a to muzyka, a to rowery… Wszyscy go polubili już po pierwszym spotkaniu. Szczególnie nasi rodzice, gdy Janek na Wielkanoc przyniósł pełną siatkę wędlin. Tata nigdy nie był tak szczęśliwy.
Nigdy nie wierzyłem w istnienie łóżek wodnych, możliwość zachorowania na wilka poprzez siedzenie na zimnej podłodze i wróżkom. Nie zmienię swojego zdania, pomimo tego, że jedna z tych kobiet z dużą kulą przepowiedziała Ani, że wyjdzie za mąż w wieku 27 lat, a wszystko na to wskazuje. Co prawda nie ma ustalonej jeszcze daty ślubu, a jedyna kula, jaką posiadam jest ze skóry i ma znaczek Adidasa, ale już dziś mogę Wam napisać, kiedy sakramentalne tak zostanie wypowiedziane. 10 lipca 2010 roku. Wtedy odbędzie się finał Mistrzostw Świata w piłce nożnej w RPA, a znając moje szczęście …

Witamy Janka w rodzinie Sikorskich i dziękuję. Dziękuję za to, że Ania przestanie wreszcie mi grozić, że jak mój ślub będzie wcześniej od jej to.... Życzę też miłych kłótni o swoją połową kołdry, o to kto ma mieć władzę nad pilotem, o to, czyja kolej na zmywanie oraz o to, skąd się wziął mini telewizor na Waszym weselu.

niedziela, 30 sierpnia 2009

"Dość Ważny Post"

Samolot się zatankował i odleciał z nami na pokładzie. Trzy tygodnie temu bladzi, ale pełni oczekiwań wylądowaliśmy w kraju, gdzie zawsze świeci słońce, za żonę płaci się zaliczkę i wyraz "ESZTA" działa jak słowo klucz. Może po takim opisie nie każdy wie już, że chodzi o Egipt, ale naprowadzenie poprzez piramidy, sfinks i wielbłądy, byłoby zbyt prozaiczne. Jak zwykle cały pobyt rozpoczął się od zmiany pokoju. Traktujemy to już jako standardową procedurę i podchodzimy do tego z dużo większą rezerwą i profesjonalizmem. Wymarzył nam się balkon, a pierwszy pokój miał tylko okno i... gekona w łazience. Spotkanie z tym stworzeniem w łazience było dla mnie trochę niespodziewane, ale okazuje się, że słusznie mówią staropolskie przysłowia "Gekon w dom, komary i mrówki won"i "Dobry gekon, nie jest zły". c.d. za chwilę.

..hmmm, no trochę się ta chwila przeciągnęła, laptop chyba nie wytrzymał napięcia i wzruszeń. W trakcie opisywania bardzo ważnych spraw, po prostu padł, a wraz z nim 15 linijek tekstu i zdjęcia. No, ale nic, bez zbędnego marudzenia i rozpamiętywania informatycznych zagadek tego świata, wróćmy tam, gdzie stoją 3 trójkąty w piasku datowane na 5000 lat. Po spotkaniu w cztery oczy z gekonem, potem było już tylko lepiej. Zmiana pokoju wyszła nam na dobre, mimo, że jeden pracownik recepcji prawie straciłby przeze mnie pracę, bo najpierw mówię, a potem dopiero włączam mózg. Piękny taras, rzeka płynąca przez środek hotelu i 4 restauracje. W tym jedna na cześć Beckenbauera (na zdjęciu) i wiesz, że czujesz się jak...niemiecki turysta:) Nauczyliśmy się nawet piosenki "Wir fliegen nach America, nach Americaaaaa". To taki przebój z animacji dla dzieci. O i ten "Urlaub, urlab...tralalala... cośtam... schwein". No dobra, tą pierwszą pamiętam lepiej;) Ale, my tu gadu gadu o niemieckich przyśpiewkach, a przecież, nie to zapamietałam najlepiej, i to nie to utkwi mi w pamięci na całe życie...

...To był dzień naszej półtorarocznicy bycia razem z Jankiem (wiem, wiem, szalenie okrągła rocznica, można rzec styropianowa). Nie mniej jednak każda okazja jest dobra do świętowania. Biorąc to pod uwagę, łądnie się ubrałam, umalowałam, czyli generalnie wylaszczyłam na maxa. W końcu, raz w życiu obchodzi się półtorarocznicę:) Z tej okazji poszliśmy sobie wieczorem na obiad, potem na kawkę, a potem na pokazy akrobacji. Kulminacyjnym punktem wieczoru był spacer na plażę. Po drodze wzięliśmy z pokoju szampana, kupionego w Polsce, by potem usiąść na plażowym łożu z baldachimem. Otwarliśmy szamana i przy blasku księżyca i światłach hoteli nad zatoczką Morza Czerwonego Jan poprosił Annę o to żeby została jego zoną. Ona w swym zaskoczeniu przytomnie odpowiedziała, że się zgadza:)))...

(sprostowanie tego momentu jest tylko takie, że najpier pospiesznie sięgnęła po pierścionek, jakby miał nagle zniknąć, a potem dopiero powiedziała tak;) )

Od tej pory Janek mógł się już wyluzować i cieszyć resztą urlopu, nie myśląc już o tym czy pierścionek jest tam gdzie go włożył, czy w trakcie zaręczyn nie wpadnie do wody, no i chyba czy się zgodzę:)
W następnym odcinku: wielbłąd, wrak pociągu w środku pustyni i delfiny...

To be continued... jak dorwę kolejny sprawny komputer

English...

So, we finally made it to our summer destination. The land, where it always shines, you need to pay for your future wife and the word ESHTA opens all hidden doors. I would just write, that we arrive to Egypt, but that would be just to simple. At the beginning I had a close, face to face, contact with the gecko in our bathroom, but it came out it was even more frightened, than me. Of course, we changed the room, because it's like a tradition for us now. The new one had a better view and great balcony, a it was twice that big. So being fully satisfied, we could enjoy our holidays. There was 4 restaurants, one dedicated to Beckhenbauer, nice river going thru the hotel, so it felt like we are on a good German holiday. We even got to know some of the kids' songs, while we stayed there, like "Wir fliegen nach America"...

But German songs, were not the most important and exciting things we experienced in Egypt. Let's start with the most unexpected one.

On our 1,5 anniversary of being together, I dressed up and did my make up to look gorgeous. We went for a dinner, coffee, little arobatic show and to the beach, taking champagne with us.

We sat down on one of those beach bed with canopy next to the Red Sea. At this very special moment Janek asked me to marry him and I said YES.

I even kept the little flower he give me that evening (see the pic)

From that moment, he could finally get relaxed and enjoy the vacation even more...


To be continued...

sobota, 8 sierpnia 2009

Kilka słów przed kolejna przygodą...

Siedzę na lotnisku i myślę sobie, że Adaś musiał mnie zdublować na blogu, bo się opuściłam. A przecież trochę się działo ostatnio i byłoby o czym napisać:) Oczywiście był ślub i wesele, bo jakby inaczej. Tym razem jednak w ramach oczepin wybraliśmy się na spacer:) I były niesamowite poprawiny, gdzie Panna Młoda wskoczyła do basenu.
U2 zagrało pod moim balkonem, a 2 godziny temu byłam na ślubie Agi i Dawida:) Więc potraktujcie to, jako takie, krótkie intro do kolejnego wpisu. Jeśli Adaś coś w tym czasie napisze, to chwała mu za to. Czekając na godota, wrzucam to co najważniejsze czyli kolejne zdjęcie do kolekcji. Tym razem w roli głównej Ilona i Patryk.. No nic, nasz samolot już się tankuje, więc see you soon...

English

I guess Adam had to work double on our blog, because I was kind of lazy lately. And there was stuff to talk about, like weddings again, big after wedding parties, U2 playing underneath my balcony and much more. Anyhow please accept this short text as a introduction to my next adventure. Right now I'm waiting for my plane to far away country, so hopefully soon You will get some interesting, awesome pictures and nice stories... p.s. on Your left another of my "wedding-cake-pic", the collection is getting bigger:)

one more bonus...

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Z bratowego punktu widzenia - cz. 12

Było już o pracy w Polynesianie, było o Pizza Pubie, czas na czas wolny. Wydaje mi się, że w tym roku znalazłem złoty punkt między pracą, odpoczynkiem i zarobkami. Pracuję całkiem nie mało, ale znacznie mniej od chińczyków w fabryce Nike. Nie mogę sobie pozwolić na kupno chromowanych felg i telewizorów do zagłówków w moim rowerze, ale nie muszę też nurkować w fontannie po drobne. Nie mam za bardzo czasu na nudę, ale mam wystarczająco dni wolnych, by odpocząć, uzupełnić bloga i odhaczyć z listy tutejsze atrakcje, których nie udało mi się zaliczyć w poprzednich dwóch pobytach (cały czas mowa o atrakcjach turystycznych).

Na razie znalazłem czas i pogodę na Wisconsin Ducks, czyli pływające po wodzie (jakby można było pływać po czymś innym) autobusy. Wymysł Amerykanów, z lekką nutą kiczowatości, ale spodobałby się nawet najbardziej wybrednym turystom. Zabawna pani przewodnik, pewnie trochę znudzona opowiadaniem tych samych kawałów, ciekawa sceneria, przyroda i formy skalne sprawiły, że 45 minutowa wycieczka trwała „10 minut”. Na koniec nawet kupiłem pocztówki. Przy okazji jedna ciekawostka. Zeszłego lata w Wisconsin Dells była potężna ulewa. Woda w jeziorze przekroczyła wszystkie poziomy alarmowe i wlała się do rzeki Wisconsin River (nie pytajcie mnie, nie wiem skąd ta nazwa). Jezioro o powierzchni 108 hektarów znikło z powierzchni ziemi w 2 godziny, zatapiając przy okazji kilka domów i drogę, którą 2 lata temu dojeżdżałem do pracy. Miasto dawno nie miało tak małej liczby turystów. To tak, jakby w Zakopanym ktoś spłaszczył Giewont.

Teraz na szczęście wszystko naprawili. Wyłożyli nowy asfalt, nalali wodę, włożyli korek i wszystko wróciły do normy. Miałem okazję sprawdzić jakość nowej wody, pływając wynajętym kajakiem. Trochę falista w niektórych miejscach, ale generalnie w porządku. Zwiedziłem tutejsze jezioro w jeszcze jeden, trzeci sposób – w łodzi motorowej (tzw. Jet Boat). Nie wiem jak nazwać tego gościa co to sterował, bo raczej nie kapitan, ale był całkiem dobry. Jazda z prędkością 80 km/h, obroty o 360 stopni i nagłe hamowanie sprawiły, że pod koniec wszyscy byliśmy mokrzy niczym zdesperowani finansowo stojący przy fontannie.

Odwiedziłem też jeden z parków wodnych. Dla kogoś kto w sumie przepracował prawie 10 miesięcy jako ratownik, zjeżdżalnie nie są już aż tak ekscytujące. Ciągnąc dalej wątek wodny, wybrałem się też na Tommy Bartlett Show – połączenie pokazu jazdy na nartach wodnych, sztuczek cyrkowych i gościa, który grał na 25 trąbkach przypiętych do każdej części ciała. Po pierwszych 15 minutach tych nart wodnych byłem trochę zażenowany poziomem dowcipów i scenariusza, na którym oparty był cały program i czułem się jak na akademii szkolnej. Brakowało tylko mikrofonu przekazywanego z ręki do ręki i nauczycielki grającej na 37-letnim pianinie. Dopiero jak wyszedł koleś żonglujący piłami tarczowymi i para, która wykonywała kaskaderskie wyczyny, 20 metrów nad ziemią, ryzykując życie, przestałem żałować tych wydanych 15 dolar…, a w sumie nie ważne, miałem to za darmo.

Niestety nie mam żadnych zdjęć z tych wszystkich miejsc. Nie wziąłem aparatu z 4 powodów. Po pierwsze nie jestem osobą, która musi mieć wszystko na „kliszy”. Po drugie nie chciałem tego wszystkiego oglądać przez obiektyw, tylko na żywo. Po trzecie za dużo wody. Po czwarte- zapomniałem.
Na koniec kilka słów dla osób szukających plotek – mam za sobą pierwszą amerykańską imprezę. Jestem z siebie taki dumny, nawet nie marudziłem, że chcę już iść spać.

wtorek, 14 lipca 2009

Z bratowego punktu widzenia - cz. 11

Każdy kolejne wakacje w Stanach powinny się czymś różnić, powinny rozwijać. Głownie z tego powodu zdecydowałem się nie wracać do Denny’sa i Sundary (pozostałe to nienawiść do Denny’sa i nienawiść do odległości do Sundary), a spróbować sił w Pizza Pubie.

Dziś trochę o tym miejscu, bo o opowiadanie i pisanie o Polynesianie męczy mnie równie bardzo, co kawały o Sosnowcu. Pizza Pub, co z angielska oznacza Pub Pizzeria, jest w przeważającej części zamerykanizowany, choć nie brakuje też wschodnioeuropejskich wątków. Z nimi na szczęście mam mało do czynienia, bo skupiają się one głównie w kuchni, z dala ode mnie. Poza mną, jest jeszcze dwóch kelnerów z Bułgarii, ale z nimi można porozmawiać o czymś więcej niż tylko pogoda, w czasie Present Simple. Rozmowa z Rosjanami zwykle wygląda jak tajemne spotkanie z wymianą równie tajemnych dokumentów. Najpierw po cichu podchodzą od tyłu i podają hasło: ty gawarisz pa russki? Gdy odpowiesz nie, wtedy na ich twarzy pojawia się zawód – muszą odkurzyć swój angielski. Dalsza rozmowa składa się ze standardowych elementów – ile zarabiasz, czy możesz jeść za darmo, czy masz drugą pracę. Gdy uzyskają odpowiedź, w ciągu sekundy znikają, bezszelestnie. Jak gdyby żadna konwersacja nie miała miejsca.

Poza kilkoma kucharzami, większość pracowników to Amerykanie. Znajdzie się też kilku Meksyków, Amerykano-Polka, czy właściciel Serb. Chciałbym coś o nich napisać, ale wystarczy jedna złośliwa uwaga i mogę źle skończyć. 2 lata temu po każdym krytycznym poście na blogu napotykały mnie jakieś podejrzane, nieprzyjemne przygody. W tym roku wolę nie ryzykować. Miałem zresztą już wrażenie, że zaczynają się na mnie mścić na zapas. Drobne szczegóły związane z grafikiem, głośne zwracanie uwagi za niewielkie niedociągnięcia i brak pochwał za dobrze wykonywaną pracę (wiem, że dobrze, bo klienci mogą wyrażać swoje opinie na specjalnych kartach komentarzy) sprawiały, że pomyślałem sobie to, co każdy Polak po niezdanym egzaminie z prawa jazdy. Uwzięli się na mnie! Kilka ostatnich dni przekonało mnie jednak, że to tylko moja wyimaginowana opinia. Okazało się, że moi przełożeni to całkiem sympatyczni ludzie, tylko wcześniej potrzebują dnia wolnego.

Nasi klienci są mniej wymagający niż ci z Sundary. Tu pizza nie musi uzdrawiać duszy i przywracać równowagi ducha. Nie wymaga się też ode mnie, żebym mówił do gości jak do brytyjskiej królowej. Tu ludzie przychodzę żeby się najeść.

Skończył mi się już chyba okres, w którym działa szczęście debiutanta i ostatnio wszystko bardzo znormalniało. Zniknęły nastoletnie fanki, a coraz więcej jest klientów, którym po prostu przynoszę jedzenie. Od czasu do czasu zdarza się ponadprzeciętnie sympatyczny stolik, taki jak ten sprzed kilku dni. Wtedy to pewna rodzina pod wpływem jednego z show (showów?), który oglądała tuż przed kolacją, nadała mi nowe imię, które sam sobie mogłem wybrać. Przez 40 minut byłem Jordanem! Wczoraj też miałem mój pierwszy tzw. mistake, czyli pizzę, która nie spełniała wymagań klientów. Niestety musiałem akurat trafić na bliskich przyjaciół mojego głównego szefa. Na moje szczęście byli bardzo wyrozumiali i skończyło się na całkiem przyzwoitym napiwku.

Piszę tego posta w święto narodowe Francji, ale na chwilę chciałbym wrócić do 4 lipca, czyli amerykańskiego Dnia Niepodległości. Po raz pierwszy w ostatnich 3 pobytach w USA, miałem tego dnia wieczorem wolne i mogłem świętować niepodległość Stanów Zjednoczonych oraz moją niepodległość od pracy. Na szczęście kosmici tego dnia nie atakowali, a jedynymi święcącymi obiektami na niebie były sztuczne ognie. Światełko do nieba, Sylwester, czy otwarcie 14. Reala w Warszawie razem wzięte wyglądałoby przy tym, jak wystrzał kapiszona. Ci Amerykanie to jednak potrafią świętować. Polskie święta narodowe polegają głównie na 4-godzinnych przemarszach, męczeniu młodych harcerzy stojących nieruchomo przy pomniku w rogatywkach, które odcinają dopływ powietrza do mózgu i wysłuchiwaniu ludzi w krawatach. Dobrze, że odbywa się to w TVP lub TVP Polonia, które szybko można zmienić. Polacy tak się szczycą tym, że szanują historię swojego kraju, ale dla większości 11 listopada to tylko dzień wolny od pracy. Tu ludzie rzeczywiście doceniają to co kraj dla nich zrobił i potrafią swoje uwielbienie do narodu odwzajemnić. Może i sztuczne ognie w barwach amerykańskiej flagi, czy nastrojowe piosenki z filmu Pearl Harbor odgrywane w czasie spektaklu były kiczowate, ale hymn odśpiewany przez kilkuset ludzi, stojąc jak na podium olimpijskim, z ręką na sercu, był całkiem prawdziwy.

czwartek, 9 lipca 2009

Kolejny sezon rozpoczęty...

Rok temu, pamiętnego dnia 8.06.2009, kiedy to Niemcy starli się z Polakami na zielonej murawie, Kubica parł do przodu w swym bolidzie, a Anna i Wojtek nic sobie z tego nie robiąc rzekli sakramentalne "I do", rozpoczęli w moim życiu sezon wesel. Wcześniej, przez 25 lat nie dane mi było być na żadnym, więc byłam wtedy szczególnie przejęta. A tu ni stąd ni zowąd, jestem już po 4-tym, a za miesiąc piąta balanga w stylu "Kawiarenki", "Biały Miś" i "Cudownych rodziców mam". Ale za nim rozpiszę się o weselnych harcach, należy też wspomnieć, że inny "sezon" się zakończył...
...Półtora roku temu, pomalowałam, umeblowałam i upiększyłam mój pierwszy pokój. Z namaszczeniem wybierałam Beddinge i Anebodę (słowa sofa i szafa, nie oddają w pełni zaangażowania emocjonalnego, które towarzyszyło mi przy kasie w Ikei). Teraz przyszedł czas na opuszczenie mieszkanka, zwanego potocznie "79". W tym miejscu wielkie "Thank You", dla mojej współlokatorki Zguby za ten super rok, który wprowadził wiele fajnych zmian i nie zawierał, żadnej kłótni o niewyrzucone śmieci czy za głosną muzykę:) W nowym gniazdku Sikorki, nie ma niestety miejsca na Beddinge, więc gdy udało mi się znaleźć dla niej piękne miejsce w górach, konkretnie w domku w Węgierskiej Górce, byłam tym bardziej zadowolona. Resztę sierotek mebelków wzięłam do nowego mieszkania.

No, ale dobrze wracając do tych chwil, które coś zapoczątkowują, a nie kończą, to po weselu Ani i Wojtka, Miśka i Sabiny, Radka i Emilki, przyszedł czas na Rafała i Karolinę. Ceremonia zaślubin miała odbyć się w Pile w sobotę, więc idealny plan zakładał, że w piątek należy wpaść jeszcze do Agnieszki (na fotce) i Macieja (Boże, koncert życzeń mi się tu zrobił, tyle tych par), którzy mieszkają pod Poznaniem. No i z prostej uroczystości, zrobił nam się długi weekend.
Aga i Maciek, przeszli już przez największe piekło remontowe, więc mogliśmy podziwiać "extream make over" ich mieszkania. Z Agnieszką oczywiście przeprowadziliśmy niekończące się ploteczki i podejrzewam, że gdybym przyjechała na tydzień i tak nie poruszyłybyśmy wszystkich tematów.
Aguś, pozdrowionka i do następnych odwiedzin. Tym razem zapraszamy na przepiękny Śląsk, mlekiem i miodem płynący.
Mijając piękne polskie łąki i pola, dotarliśmy wreszcie do Piły. W hotelu Pani zapytała, na jakie nazwisko jest rezerwacja. Czy na Aneta Sikora? Na to ja do niej: "Nie, na Anna Sikora, tak jak ma Pani na identyfikatorze!?!". Niesamowite, spotkałam swojego klona nazwiskowego. To tak, jakby człowiek spotkał swoją siostrę bliźniaczkę, albo jakby ktoś obcy, podawał się za mnie w Pile. Zagęszczenie Ań Sikor, nie powinno być jednak za duże, bo to grozi zagładą wszechświata. Śmiałam się nawet, że na weselu mogę być tylko do 22.00, bo potem wg grafiku mam zmianę w recepcji;)
W każdym razie, dojdźmy wreszcie do Państwa Młodych. Ślub był super, a po wyjściu z kościoła udało mi się nawet strzelić fajną fotkę, jak ich obsypujemy artykułami spożywczymi w postaci ryżu, płatkami róż i kasiorą. Wesele odbyło się w ośrodku w sosnowym lesie, nad jeziorem. Mimo, że na początku nikogo tam specjalnie nie znałam, to po 10 minutach czułam się jak u cioci na imieninach. Może dlatego też, że wcześniej co po niektórych spotkałam u fryzjera w Pile. W końcu, Ci co byli ze Śląska musieli na "chybił trafił" wybrać fryzjera przez internet, a ponieważ tylko jeden w Pile ma stronę internetową, before party odbyło się już tam. Właściwie na czas imprezy weselnej, dostałam tylko jedne zadanie: "Nie złapać bukietu". Niestety nie powiodło się. On po prostu był tak blisko, że nie mogłam się opanować, a lata gry w dwa ognie okazały się przydatne, bo przykleił się do mojej ręki szybko i sprawnie. Niektórzy nawet mówią, że to taka prolongata chwytu ze ślubu Ani i Wojtka. Jankowi pozostało tylko, przyczynić się do tego, żeby krawat również znalazł swojego adresata, co nie było chyba zbyt trudne, bo kawalerowie niechętnie po niego sięgali. Potem było kilka konkursów w ramach, których Pan Młody zastanawiał się czy to na pewno kolano jego narzeczonej, a ona czy to jego pępek, ja gwizdałam z bułką tartą w ustach, a potem tańczyliśmy w "Tańcu z Gwiazdami". Efektem naszych starań w konkursach były 2 butelki wódki i płyta zespołu weselnego "Trans" z autografami:) Po fantastycznie przebalowanej nocy, trochę spóźniliśmy się na poprawiny. Wstaliśmy o 13.30:) W ramach dnia drugiego był grill, spacery nad jezioro, no i porządny żurek:) Jednym słowem wesele jak się patrzy. Panna Młoda przepiękna, Pan Młody dbający o wszystkich gości i niesamowicie rodzinna atmosfera. W ramach poprawin bracia Pana Młodego wyciągnęli gitarę i wraz z nim, swoimi niesamowitymi głosami dali popis, wciągając w śpiew resztę gości. Z resztą jest się czym chwalić, jeśli odziedziczyło się talent po ojcu śpiewającym w "Śląsku". W każdym razie było na prawdę idealnie i każdemu życzę takiej imprezy z okazji włożenia na palec GPS-a.
Na koniec jeszcze dwa słowa o moim hobby zwanym "Cutting- Wedding-Cake-Rotate-Picture". Czyli w wolnym tłumaczeniu, kolejne zdjęcie które zrobiłam Państwu Młodym w czasie krojenia tortu (zdjęcie koniecznie musi być lekko przechylone). To już 4 do kolekcji i mając nadzieje, że jestem jedyną osobą na świecie z takim hobby, myślę, że mam szansę ustanowić rekord świata w ilości takich zdjęć:)
Droga powrotna do domu była bardzo szybka, dopiero co zamknęłam oczy, a tu już Janek parkuje nasz samochód w Katowicach;) Po prostu teleportacja, tylko że nie dla kierowcy...;)

English Version coming ...

In everyone's life, there are stages, which are starting and the ones that are ending. Previous year I was renting an apartment with my friend Magda. Now came the time to move out. I couldn't take all the furnitures to my new place, so I was really happy that I found a new home for my sofa. When over a Year ago I was buying it, it was such a big deal, because I was creating my own room. The way I wanted. And now is the time to say goodbye and thank You to my roommate, who I didn't argue with at all and had some great moments in the apartment called "79". Anyhow the new stage of life begins also for my friends. Agnieszka and Maciej moved to they renovated apartment, Rafał and Karolina got married. This two things were going on lately. We visit the first couple on our way to the second one's wedding. I haven't seen Agnieszka for a while, so of course we had million things to talk about. Then the wedding, was really great. In a lovely place in the forest, next to the lake. When we were checking in, it came up, while we talked with the lady from the front desk, that, her name is Anna Sikora. How weird. It's almost like I would meet my twin. I wanna fell special and than You find out Your not the only Anna Sikora in the world. Anyhow again, like it was Year ago, while the reception, I cought the veil. They say I prolongate my chances to get married. So Janek had to cache the groom's tie, again;) After that we took part also in some other contests, like e.g. dancing contest, winning altogether two bottles of vodka and the wedding band CD with the autographs. The next day, we woke up kind of late- 1.30 p.m., so we were a little bit late for a barbeque-after-wedding-party.
It was also awesome: meet, fresh air, alcohol and singing. What You can ask more. Two little brothers of the groom brought the guitar and made a good show. No wonder they are so talented, their father was a singer in a famous folkloristic group called "Silesia". My father, when he was young, also wanted to join this group. He even got in, after a lot of different tests, but when they told him, he can be a part of chorus, not a soloist, he was not interested anymore:) As my souvenir from the weddings, I took as usually a photo of a weeding cake. Now I have a collection of
"Cutting- Wedding-Cake-Rotate-Pictures" and I'm probably only one person in the world, who has a hobby like that. Unless other Anna Sikora does the same...;)