sobota, 25 grudnia 2010

Świątecznie...

W tym roku jakoś nie miałam weny. Kartki świąteczne, które miałam wysłać do Stanów, dalej leżą w mojej torebce. Nie przyszedł mi też do głowy żaden fajny sms-owy wierszyk świąteczny, który mogłabym wysłać. No ale na blogu już wypada coś zamieścić. Bez wymówek. No dobra, szału nie ma, ale piernik jest. Tadaaa...
Generalnie w tym roku moje Święta są inne niż dotąd. To pierwsze święta jako instytucja społeczna, wiążąca osoby emocjonalnie, ekonomicznie i prawnie- czyli jako małżeństwo. Nie oznacza to jednak (na szczęście), że od dziś pichcę wigilię dla naszej dwuosobowej rodziny, na to jeszcze przyjdzie pora. Oznacza to, że w tym roku miałam szansę zakosztować potraw ze stołu obu mam. Ponieważ w obu domach kultowane są inne potrawy, nie było monotonnie. Miły był ten wigilijny maraton. Zaczął się o 16.00, skończył 24 potrawy później... Za niecodzienny wigilijny akcent uważam grę planszową Ben10 (matki 5 latków będą wiedziały o co chodzi), w którą graliśmy z Tosią. Muszę przyznać, że klasycznie nas w nią pokonała. Nie znaliśmy niestety wszystkich postaci z bajki, więc to trochę ograniczało nasze możliwości wygranej. Z kolei Tosia wykazała się znajomością astronomii, co w tej grze również jest istotne.

Pytanie: Czy Słońce jest planetą?
Tosia: Nie.
My: Super Tosiu, a czym jest?
Tosia: To takie "coś" wypełnione latarkami, świetlikami i latarniami.

No, ale w grze liczyło się pytanie zasadnicze, a nie dodatkowe.

Bardzo udana była też wigilia Technomexu, którą mieliśmy 18.12.2010. Mam trochę zdjęć, ale żadne nie nadaje się na opublikowanie.
Z kolei 17.12.2010, mój mąż miał swoje 30-te urodziny. Większość mężczyzn, robi w tym dniu rachunek sumienia i bilans zysków i strat. U Janka podobno wyszedł na plus. Minimalnie przeważyło posiadanie dobrej (odpukać) pracy.
Posiadanie żony, na szczęście zrównoważył telewizor;)

No nic, tyle ode mnie świątecznie. Życzę wszystkim dużo systematyczności, której mi tak brakuje.

English

This year, somehow I did not have much of an inspiration. Christmas cards, that I was supposed to send to the United States, still lies in my purse. I also did not come out with any cool Christmas sms, that I could send out. But I need to post something on the blog. No excuses.
Well, it is not crazy-awesome, but it is something... My own gingerbread tree.
Tadaaa ...


This year, my Christmas is different than it used to. This is the first Christmas as a social institution, of two people connected emotionally, economically and legally-I mean as a marriage. Luckily it doesn't mean that from now I have to cook Christmas dinner for our two-person family. This means that this year I had a chance to taste the dishes from the tables of both Moms. They are different, in both houses,so it was not monotonous. This was a nice Christmas marathon. It began at 4 p.m. and finished 24 dishes later ...
The unusual Christmas accent, was a game "Ben10" (mothers of 5 year-old will know, what is it), which we played with Tosia.
I must admit, that she beat the crap out of us. We did not know all the characters from this cartoon, so it has limited our ability to win.
Tosia knew also a lot of facts from the astronomy, which was also very important .

Question: Is the Sun a planet?
Tosia: No.
We: Great, and what is it?
Tosia: This is "something" filled with flashlights, lanterns and lightning bugs.

We also had a very nice Christamas party at Technomex on 12/18/2010. I have some photos, but none of them are good enough to post them.
On 17.12.2010 my husband had his 30th birthday. Most of men summarizing 30 years of their life on that day. Janek did that too. I guess the overall collation, went pretty good. He has a job, tv and... yes... the wife.

Anyhow I wish you all, a lot of regularity, which I just don't have...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Powiem wprost: halloween i inne niespodzianki...

Za nim powiem o 3 niezwykłych rzeczach, które się wczoraj wydarzyły, pozwólcie, że przyozdobię tę straszącą pustką stronę internetu, w niemniej straszliwe zdjęcia.
Ogólnie wiadomo, że jestem ciągle zamerykanizowana a little bit, chociaż nie podoba mi się, że budują mi McDonalda pod domem i straciłam już swój "Tap Madl" akcent. Wciąż jednak bardzo chętnie biorę udział w wydarzeniach, które pachną krajem 50 Stanów. Wprawdzie minęło już parę tygodni od imprezy (klasyczny poślizg, charakteryzujący mojego bloga i klasyfikujący go w kategorii miesięczników) to jednak z przyjemnością umieszczę tu zdjęcia, rodem z dobrych horrorów klasy B. Sprawcą całego zamieszania była Monika z Piotrkiem. Kto nie wie, temu już piszę, że poznali się w USA, więc myślę, że jak mało kto, nadają się do organizowania Halloween Party, znając tamtejsze zwyczaje. Z resztą znajomość tematu była widoczna w szczegółach. Sztuczna pajęczyna na firanie, czarny obrus, mroczny świecznik itp., a także genialne dynie, dodały wszystkiemu profesjonalnego Halloweenowego uroku. Brakowały nam tylko dzieciaków przychodzących po cukierki, ale myślę, że da się to nadrobić w przyszłym roku. Jeśli nie, to myślę, że sami się przejdziemy w naszych strojach po osiedlu, więc strzeżcie się i już zbierajcie kasztanki i Kinder Bueno. A propos strojów, hmmm, myślę, że goście dopisali. Z resztą wystarczy spojrzeć na drugą fotografię. Do zdjęć najlepiej pozował Janek, ani razu nie mrugnął ;) Jedynie Jadzia miała pewne obawy co do noża, który niebezpiecznie dyndał nad jej głową. Jednak zdjęciem wieczoru jest oczywiście fotka nr 3. Dla osób o słabych nerwach proponuję zasłonić ją jakąś reklamą Google. Generalnie impreza była super. Uspokajam, nikt nie ucierpiał, mimo zabaw z nożem, jedynie ja prawie nie dostałam zawału, gdy Janek pierwszy raz "zaprezentował" mi swój strój.

Wracając jednak do trzech niezwykłych rzeczy... Wczoraj na świat przyszła Małgosia. Waży 4 kg i mierzy 59 cm. Rodzice - Bogusia i Marcin - są bardzo dumni. Trzymałam mocno kciuki za Bogusię i bardzo się cieszę, że jak to ona sama mówiła, nie jest już 2 w 1 i , że wszystko poszło super.

Wczoraj też kupiłam gazetę WPROST. W zasadzie normalnie nigdy jej nie kupuję, ale ten numer musiałam mieć. Nie chodzi o to, że jest w nim super artykuł o Lady Gadze i zaręczynach księcia Williama, ale o to, że pierwszy raz pojawiło się tam pod artykułem imię i nazwisko mojego brata. Mówiłam już, że mój blog to dla niego za niskie progi. Jak kraść to miliony, jak pisać to we WPROŚCIE. Na razie jest tam na stażu, ale myślę, że Tomasz Lis, oszołomiony jego talentem da mu jakąś szansę na sukces;) Wtedy na pewno nie będzie mnie stać na kolejną część "Z punktu widzenia brata"...

Wczoraj byłam też z Jankiem na sushi w naszym ulubionym sushi barze - Sakana. Jak zwykle jedzenie było przepyszne, a sushi masterzy dawali popis swoich umiejętności i poczucia humoru. Uśmiałam się jak dawno, a potem zjadłam m.in. maki z super ostrymi papryczkami w ramach zakładu.
Boże, jak człowiekowi smakuje potem woda. W drodze do domu powiedziałam Jankowi, że mam jakąś nieodpartą ochotę na szampana, tego samego którego piliśmy w ramach zaręczyn (Martini, szara etykietka na butelce). Myślałam nawet o tym, żeby może podjechać po niego do jakiegoś sklepu, ale stwierdziłam, że nie będę przesadzać, w końcu było już dość późno.
...Kiedyś na sto dni mojej znajomości z Jankiem, dostałam od niego sto tulipanów. Mój tata śmiał się wtedy, że jeśli miałby dać mamie tyle tulipanów ile dni ją zna, to musiałby przyjechać dwoma wagonami z Holandii... Wyobraźcie sobie moją minę, gdy wczoraj wróciłam do domu i zobaczyłam na stole wazon z tulipanami ( w środku jesieni???) no i to co było już całkiem dziwne... Szampana Martini (oczywiście z szarą etykietką - czasami sama siebie przerażam.) W każdym razie wczoraj stuknęło nam 100 dni małżeństwa!!! Niby nic, a jak miło jest świętować taką okazję. Stosując jednostkę mojego taty, życzę Ci Janku, wagonów tulipanów ze mną!!! :)

p.s. This was all Yesterday - and today Marc has his birthday - Happy Birthday Marc!!!

English version coming...

niedziela, 17 października 2010

Z punktu widzenia żony cz.3

Za oknem październik, a ja nie dokończyłam jeszcze naszej portugalskiej historii. Wisienką na torcie opowieści "z punktu widzenia żony" niech będą nasze zdjęcia z Portimao -turystycznej miejscowości na południu Portugalii. Generalnie mówiąc tydzień spędzony na plażowaniu to coś co pozwala wrócić do szarej rzeczywistości z naładowanymi bateriami i przetrwać do kolejnych wakacji. Oprócz wygrzewania się, była też mała wycieczka, na której podziwialiśmy przepiękne skały i niesamowity zachód słońca. Ja generalnie jestem wielką fanką przyrody. ale przyroda chyba nie jest moja fanką. Podczas pstrykania fotek na tle formacji skalnych, zaatakował mnie... rój os. Nie był to pierwszy raz w moim życiu. Za każdym razem nierozważnie stawiam stopę w samym środku ich gniazda. Wkurzone, że ktoś wchodzi w ich życie z butami, dają mi popalić. Mój odruch to na ogół chęć wskoczenia do wody. Dobrze jednak, że tym razem udało mi się go powstrzymać, bo woda była 10 metrów w dół między skałami. Wieczorem dotarliśmy na przepiękny przylądek, Cabo de São Vicente, skąd oglądaliśmy zachód słońca w HD. Na niewielkim skalistym zboczu usadowiło się trochę osób, wszyscy obserwowali zachód, a Bartek pozował do ekstremalnych zdjęć.
Innym razem ubraliśmy się po raz kolejny (już chyba ostatni) w nasze weselne wdzianka i poszliśmy na plażę. Kolejny piękny zachód słońca sprzyjał udanej sesji. Na zdjęciach między innymi, wodujący Państwo Młodzi. Potem Magda i Bartek wystąpili w swoich kreacjach, no i mamy sporo zdjęć, które teraz oglądamy z łezką w oku.
I tak jestem już mężatką ponad dwa miesiące.

Małżeństwo...hmmm na razie...polecam;)


English Version

I’m looking thru the window, it’s raining, no wonder it’s October ,but let me finish our sunny Portuguese history. I think the cherry on top, will be our pictures from Portimao-resort town in southern Portugal. Generally speaking, a week that we spent on just sunbathing and swimming in the Atlantic , had reset our bodies and minds. It also gives You energy to go back to the reality. Kind of charge your batteries. We also had a little trip, where we admired the spectacular cliffs and stunning sunsets. I am a great fan of nature, but I guess nature is probably not a fan of mine. While snapping photos, the swarm of wasps attacked me. It was not the first time in my life. I unwisely put the foot in the middle of their nest. They were very upset, that someone all of a sudden came into their lives. I wanted to jump into the water. Luckily I did not, the water was 10 feet down , surrounded by the rocks. In the evening we reached the beautiful Cape, Cabo de Sao Vicente, where we watched the sunset in HD. We sat on a small rocky hillside to watch it and Bartek posed for extreme photos.
Another time, we put on once again (probably last time) our wedding costumes and went to the beach. Another beautiful sunset was perfect, to have a great wedding session. Then Magda and Bartek were starring in their own creations.

And so I am already married for over two months.
Marriage ... hmmm so far... I guess can recommend;)

czwartek, 30 września 2010

Aż dziwię się...

... że nikt wcześniej nie zauważył, że brakuje tak ważnej rzeczy...

I'm surprised, that nobody noticed till now, that "Rotated-Wedding-Cake"
picture is missing...

piątek, 17 września 2010

Z punktu widzenia żony cz.2


Najpierw coś więcej o samej Lizbonie. Zupełnie zapomniałam napisać, że bardzo podobało mi się... Betlejem. Spokojnie, dalej piszę na temat, a tych którzy myśleli, że przegapili lekcje religii, w ramach, której Jezus urodził się w Portugalii, uspokajam, jedna z dzielnic Lizbony nazywa się Belem, czyli po naszemu Betlejem. Na zdjęciu po lewej Klasztor Hieronimitów, a na kolejnym wieża Torre de Belem - czyli strażnica Lizbońskiego portu wybudowana przez Manuela I Szczęśliwego. Mniej zadowoleni byli Ci, którzy trafiali do niej w czasach, kiedy zaczęła pełnić funkcję wiezienia. Jak już pisałam wcześniej, byliśmy również w oceanarium. Generalnie moim ulubionym zwierzęciem zawsze był pingwin (dlatego mam tapetę Linuksa na komputerze w pracy), ale tym razem wydra wygrała ze wszystkimi innymi stworzeniami. Nie była jej w stanie przebić nawet płaszczka, której numerem popisowym było zakopanie się w piasku. Dawno nie widziałam stworzenia, które chętniej pozowałoby do zdjęć niż ja. Powiedziałabym nawet, że też miała wyćwiczony uśmiech numer 5. Jednym z gwoździ programu pobytu w Lizbonie było Muzeum Azulejos ("Muzeum Kafelek" brzmi zbyt trywialnie). Portugalczycy przez wieki obkafelkowali swój kraj, a w muzeum można podpatrzeć najlepsze dzieła. Między innymi znajduje się tam coś na kształt Panoramy Racławickiej, tylko, że z płytek ceramicznych. W Lizbonie spędziliśmy 5 fantastycznych dni, zwiedzając, degustując, imprezując. Wszystko co dobre, szybko się kończy, więc nadszedł również i dzień opuszczenia hotelu "Residencial Florescente", by wyruszyć w nasz mały road trip do Porto, zahaczając o Fatimę. Cóż, myślę, że jeśli porównam Fatimę do Częstochowy, wielu przyzna mi rację, ale między polskim miejscem kultu a portugalskim, są pewne różnice. Portugalczycy mają bardzo interesujące zwyczaje, czy wręcz rytuały. Jednym z nich jest palenie woskowych części ciała w wielkim fatimskim piecu (można je kupić na stoiskach ze świecącymi Maryjami i Benedyktem XVI zmieniającym twarz w zależności od kąta patrzenia na obraz.) Topienie woskowych organów, służy podziękowaniu lub proszeniu o uzdrowienie nerki, serca, wątroby, nogi itp. Jeżeli działa, to czemu nie. Drugi "egzotyczny" dla nas zwyczaj to dojście do kaplicy i jej okrążanie "na klęczkach" (ochraniacze na kolana, również do kupienia na stoiskach). Mimo, iż obiecywałam, że jak zdam Kliniczne Podstawy Fizjoterapii, to pójdę na klęczącym grochu do Częstochowy, to jednak nigdy tego nie zrobiłam i szczerze mówiąc nie znam nikogo, kto faktycznie na klęczkach maszerowałby na Jasną Górę. Znam natomiast wielu, którzy chętnie napiliby się Porto w Porto. My również należymy do tej grupy, a także do fanklubu wielbicieli mostów, których w Porto nie brakowało. Najdłuższy jest oczywiście w Lizbonie - 17,2 km, ale te w Porto były jakoś łatwiej dostępne i jeszcze bardziej architektonicznie genialne. Z resztą dzieci portugalskie upatrzyły sobie jeden z nich, jako niezłą i dość sporą skocznię do rzeki. Dla nas pobyt w tym mieście mostów i wina był dość krótki, ale zdążyliśmy m.in. wejść na wieżę, z której widać było panoramę miasta, dojść na drugi brzeg rzeki na lampkę porto oraz zrobić genialne nocne zdjęcie miasta (taken by Bartek). O poranku, ruszyliśmy na południe Portugalii, mając w planach wspominany już koniec świata, a później wymarzoną plażę w Portimao. W następnym odcinku, formacje skalne, zachód słońca w HD i zdjęcia Państwa Poświata w falach Atlantyku...


English Version

In everyone’s life, there are some crucial moments, you might even say - milestones. I remember in January 2008, I wrote on a blog that small changes are coming up. I was thinking about moving to a new apartment. But this time, I can honestly say, that August

2010 brought big changes. A wedding was perfectly described by my brother, (unfortunately in polish) On that special day you really feel the support from your family and friends. Especially, when there are a lot of storm clouds on the sky. Some people say that rain on Your wedding day is because of all the girls, who are crying for the groom.

Luckily it had stopped raining, just before the wedding ceremony. It was a good sign, I started to smile and this smile hadn’t left my face, till morning, when I saw the sunrise and went to bed. After that long introduction, I just want to say thanks again to everyone who remembered. But let’s smoothly move to the best part of getting married – Honeymoon.

Q: Where the Groom should take his newly wedded wife?
A: To the end of the world!


Yes! Or just to the end of Europe, but for the Portuguese Capo da Roca was the end of the world in times, when they were just to about discover new lands.

Our adventure began in the heart of the country - Lisbon. The first day we tasted the local specialties. Unfortunately we did not know, that the appetizer does not go with Your meal, and that the roll with a slice of ham will cost us 15 Euros. It turned o
ut, that our hotel was in the center of everything, and it was very easy to discover all the flavor of Lisbon. During the day we were sightseeing and in the evening we were visiting Bairo Alto neighborhood, where all the parties are going on. My favorite thing in Lisbon, was the monastery or actually just its walls, which are left after a major earthquake. You can sit between the walls and look at the blue sky. Really impressing.

Second best was a beautiful castle and a star of Aquarium – wonderful Otter.

I also liked ... Bethlehem. Those who thought they missed the lessons of religion, in which Jesus was born in Portugal, calm down, one of the

districts of Lisbon is called Belem, which means Bethlehem. The Jeronimos Monastery, which we visited first, was splendid. Then we’ve seen the tower Torre de Belem - that guard the port of Lisbon. It was built by Manuel I Happy. Less happy were those, who were sent to it, at the time it began to be a prison.
As I have written before, we were also in the aquarium. Overall, my favorite animal has always been a penguin (at work I have the Linux penguin as my wallpaper on my computer), but this time the otter won with all other creatures. No one w
as able to compete with it, even the stingray, which could buried in the sand. I have not seen any other creature, that would like to pose to photos, like this otter.

One of the high spots of the stay in Lisbon was “Azulejos Museum” (the name "Museum of the Tile" is too trivial.) Portuguese for centuries were putting the tiles everywhere, so the hole country is full of Azulejos. The museum have the piece of the best work.

We spent five fantastic days exploring, tasting and partying in Lisbon.
But all good things come to an end , so the day, when we had to leave this beautiful city also came. We went on our little road trip to Porto, visiting Fatima on our way. The Portuguese have very interesting habits and rituals. One of them is burning body parts made out of wax in the great Fatima oven (you can buy them at the stands) This ritual is to thank or ask for healthy kidneys, heart, liver , feet, etc. If it works, why not. The second "exotic" habit is going on your knees to the chapel (knee pads, also available for purchase at stands.)
When we reached Porto, we had a glass of... Porto there. For us, staying in th
e city of bridges and the wine was quite short, but we managed to visit the tower, where you could admire the city skyline and to walk across the river at night to make a brilliant picture of the city (Taken by Bartek). In the morning, we went to the south of Portugal, to Portimao. So next time , let me tell You about rock formations, sunset pictures and Bride in the waves of the Atlantic ...

środa, 15 września 2010

Z punktu widzenia żony cz.1

W życiu człowieka są pewne momenty przełomowe, można by rzec kamienie milowe. Zdarzają się co kilka lat. Pamiętam jak w styczniu 2008 roku napisałam na blogu, że szykują się małe zmiany. Miałam wtedy na myśli przeprowadzkę do nowego mieszkania. Tym razem mogę śmiało powiedzieć, że sierpień 2010 roku przyniósł wielkie zmiany. Ślub i wesele znakomicie opisał mój brat, ale tylko Panna Młoda zna to wszystko od kuchni. W takim dniu naprawdę odczuwa się bliskość i życzliwość rodziny i przyjaciół. Szczególnie gdy człowiek wpatruje się cały poranek w burzowe chmury. Ma nadzieje, że nagle ujawni w sobie super-moc przeganiającą wszystkich Cumulo Nimbusów, a tu przychodzą sms-y, że to na szczęście, i że panny płaczą za panem młodym i, że na pewno rozjaśni się jak będzie leciał ryż. A potem po kolei dołączają wszystkie ważne osoby, z przyszłym mężem na czele i uśmiech nie schodzi już z twarzy, aż do rana, gdy przez okna restauracji (na 6 piętrze) widać wschód słońca. Długo by było opowiadać, z resztą wielu was to czeka, gdy będę się rozwodzić nad każdym zdjęciem z wesela. Koniec końców ten długi wstęp ma na celu podziękowanie wszystkim za to, że byli oraz złożenie mojemu mężowi życzeń z okazji naszej miesięcznicy.
Generalnie oprócz radości związanej z weselem, para młoda ma za sobą wiele pracy, po której należy odpocząć, żeby się nie pozabijać na nowej drodze życia. I tak płynnie przechodzimy do... podróży poślubnej.
Q: Gdzie Pan Młody powinien zabrać swoją świeżo poślubioną małżonkę?
A: Na koniec świata!
Bingo! Konkretnie koniec Europy, ale dla Portugalczyków przylądek Capo da Roca był końcem świata, gdy wyruszali na swoje podboje. Janek już raczej na żadne podboje nie wyruszy, ale myślę że ze mną w życiu nudzić się nie będzie.
Nasza portugalska przygoda rozpoczęła się w sercu kraju - Lizbonie. Pierwszego dnia wyruszyliśmy na miasto poznać jego urok i zakosztować miejscowych specjałów. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że przystawki nie są za darmo, i że za bułkę z plasterkiem szynki zapłacimy 15 euro. Okazało się, że mieszkamy w centrum wszystkiego i bardzo łatwo jest odkryć wszystkie lizbońskie smaczki. W ciągu dnia robiliśmy piesze wycieczki, a wieczorem odwiedzaliśmy dzielnicę Bairo Alto, gdzie na wąskich uliczkach imprezuje stolica. Najbardziej w Lizbonie podobał mi się, klasztor, z którego po wielkim trzęsieniu ziemi zostały wysokie ściany. Można usiąść między murami i spojrzeć w błękitne niebo. Niezwykłe wrażenie. Second best to przepiękny zamek i gwiazdeczka oceanarium w Lizbonie- showmeńska Wydra.
To tyle na dziś, bo późno jakoś się zrobiło.
W kolejnej odsłonie trochę więcej o atrakcjach Lizbony, jak smakuje Porto w Porto i dlaczego pali się woskowe stopy w Fatimie...

czwartek, 19 sierpnia 2010

Z bratowego punktu widzenia - odcinek specjalny

Klamka zapadła, mleko się rozlało, słowo się rzekło, a kości zostały rzucone. Po tym jak Ania i Janek powiedzieli sakramentalne tak nic nie będzie już takie same i nie mówię tu tylko o Ani dokumentach. Od dnia, w którym przysięgli sobie dozgonną wierność tworzą jedność, jedność małżeńską, która jest fundamentem i zalążkiem rodziny oraz pozwala wspólnie rozliczać się z podatków, dając dodatkowe oszczędności.

Przygotowania do tego wydarzenia, przez które P.Diddy zdecydował się przesunąć swoją imprezę na poniedziałek, by nie robić konkurencji, trwały pół roku. Zostały one sfinalizowane w niedzielne popołudnie, 15 sierpnia, które okazało się wyzwaniem nie tylko dla młodej pary, ale i meteorologów. W przeciwieństwie do nowożeńców, ci drudzy nie zdali egzaminu.

Msza była dokładnie zaplanowana, choć scenariusz wejścia panny młodej był równie skomplikowany, co zdanie – „nikt się nigdy z tym nie krył, że wynik jego testu na nieobecność niezabronionych substancji nie był negatywny”. Generalnie chodziło o to, żeby ksiądz, schola, panna młoda, jej ojciec i faza księżyca zgrali się w jednym momencie. Potem, gdy Ania doszła do swojej białej ławki, było już z górki. O oprawę muzyczną zadbała schola, o oprawę duchową ksiądz Piotr, o oprawę śpiewaną Agnieszka, o oprawę biblijną mama Janka i o oprawę teatralno-artystyczną tata Ani (mój zresztą też). Para młoda nikogo nie zawiodła, welon nie podpalił się od świeczki, nikt nie zemdlał, generalnie nie było żadnej sceny, która później mogłaby trafić do „Śmiechu warte”. Nikt też w ostatniej chwili nie zrezygnował, choć w momencie, gdy nadeszła kolej na Anię, by założyła Jankowi obrączkę ślubną, zaczęła swój tekst od słów Ja-nie. Wtedy trochę się przestraszyłem.

Wyjście z kościoła było już znacznie łatwiejsze niż wejście. Wystarczyło tylko pozbierać trochę drobnych z ziemi, ryż zostawić ptakom i odebrać życzenia.
Łatwe okazało się także wesele, bo nie trudno się dobrze bawić w takim towarzystwie. Podobnie jak msza, tak i to nie było zwykłe wesele. I nie jest to tylko moja subiektywna opinia, świadczą o tym fakty. Nie miałem specjalnie czasu żeby się najeść, a ten kto mnie zna wie, że na to prawie zawsze znajdę czas. Wygrałem konkurs taneczny – tu nie trzeba nic tłumaczyć. No i wypiłem więcej alkoholu niż przez całe swoje życie – w tym miejscu należą się podziękowania i słowa wielkiego uznania dla koleżanek Ani z Technomexu. Możecie to sobie wpisać do CV.

Z pewnością każda z osób obecna na weselu ma swoje wspomnienia, każdy zrobił swoje tzw. „mental pictures” , które będzie trzymał w swojej pamięci. Dla jednego będzie to widok spadających monet i ryżu na swoją głowę, dla kogoś innego to widok męża, który liczy do czterech podczas pierwszego tańca, a dla jeszcze innego podkładana noga, podczas zabawy w biegającą rodzinę. A być może ktoś potrafi nagrywać także „mental videos” i zapamiętał mój multimedialny prezent dla młodej pary. Momenty warte zapamiętania podczas tego wesela są jak lista osób, którym się dziękuje po otrzymaniu Oscara. Trudno wymienić wszystkich, żeby nikogo nie ominąć.

W ostatnim tygodniu przygotowań, kiedy doba dla Ani i Janka była za krótka, spraw do załatwienia było za dużo, a snu za mało, człowiek zaczyna się zastanawiać po co robić tyle zamieszania. Czy nie lepiej załatwić to w jakiejś małej kapliczce, w niewielkim gronie, by nacieszyć się tą chwilą ze sobą, w spokoju. Teraz jednak jestem pewien, że gdy młoda para usiadła na swoich miejscach i zobaczyła wszystkich ludzi, z którymi mogła się podzielić swoim szczęściem, a później mogła się z nimi znakomicie bawić, nie żałowali ani minuty męczących przygotowań. Warto było. I nie tylko dlatego, że każda z tych osób zgromadzonych na sali, musiała kupić im prezent.

środa, 28 lipca 2010

Z bratowego punktu widzenia

Pomysł wyjazdu na Tour de France od kilku lat był w mojej głowie. Siedział jednak tuż obok chęci zdetronizowania Japończyka w jedzeniu sportowym oraz obok zamiaru opanowania sztuki origami. Czyli generalnie było to mało prawdopodobne.

Tak się jednak sprawy w ostatnim czasie potoczyły, że wyjazd na Tour stał się łatwiejszy pod względem logistycznym. Wszystko za sprawą francuskiego dziennikarza, którego poznałem na Korsyce i zgodził się, żebym razem z nim jeździł za kolumną wyścigu. Bardzo pomogli mi też inni Francuzi, którzy zgodzili się przenocować mnie dwie noce w niewielkiej miejscowość, niedaleko Rodez, gdzie rozpoczęła się moja przygoda z Tourem. Ich bardzo pozytywne nastawienie utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że moja dotychczasowa antypatia do Francuzów nie miała żadnych podstaw. Wcześniej nie lubiłem ich pomimo tego, że nigdy z żadnym nie rozmawiałem. Nie oznacza to jednak, że zacznę jeść jagody. Co z tego, że nigdy ich nie spróbowałem? Nie polubię i tyle.

Mój kolarski przewodnik i mentor nazywał się Jean Francois (jego imię jest tak typowo francuskie, że aż można by pomyśleć, że je wymyśliłem). Zanim jednak do niego dołączyłem przez dwa etapy podróżowałem z brytyjskimi dziennikarzami i znowu cały mój narodowościowy światopogląd został obalony. Wyspiarze okazali się sympatyczni.

Też sam wyścig mnie zaskoczył. Spodziewałem się czegoś dużego, w końcu nazywają francuski wyścig Wielką Pętlą, ale to co zobaczyłem było znacznie większe od moich oczekiwań. Podobnie się czułem, gdy po raz pierwszy zobaczyłem amerykańskie gałki lodów. Słyszałem, że są duże, ale bez przesady.

Trudno porównać Tour de France do jakiejkolwiek innej imprezy. To tak jakby przez 3 tygodnie, dzień w dzień, odbywał się koncert gwiazd rocka, który jest rozciągnięty na 200 kilometrów. Tylko kolarze nie rzucają się na ręce kibiców i nie uderzają rowerem o podłogę (przynajmniej nie z premedytacją).

Średnio każdy etap relacjonowało ok. 1000 dziennikarzy, a w sumie było ich 2500. Tyle osób ogląda kolarstwo w polskiej telewizji, a tam tyle o kolarstwie pisze. Przed każdym etapem rozkładane jest też niewielkie „miasteczko” dla telewizji, ich ciężarówek i ich kabli. Kabli, o których można by napisać pracę magisterską na Politechnice. „Jak do cholery im się kilkanaście kilometrów kabli nie plącze i jakiej wymaga cierpliwości codzienne ich zwijanie i rozwijanie – tak bym ją zatytułował. Też liczba samochodów, która jedzie za, przed lub w wyścigu jest trudna do ogarnięcia. Według moich obliczeń ich liczba przekracza średnie miesięczne normy fabryki Fiata w Tychach.

Wiele razy widziałem na żywo tłumy ludzi. Gdy przyjeżdżał papież do Polski, gdy wychodziliśmy ze Stadionu Śląskiego po meczu, czy też przed moją uczelnią, gdy rozdawali darmową coca colę zero. Nigdy jednak nie widziałem tak licznego tłumu, który byłby tak zdeterminowany. Większość z kibiców czekała na kolarzy 5-6 godzin, tylko po to, by dopingować ich przez kilkanaście sekund. Nie rzadko musieli stać w deszczu, nie rzadko musieli wspinać się kilka kilometrów na przełęcz i nie rzadko też musieli stoczyć zażarty bój o darmowe gadżety. Rozdawane było one przez sponsorów wyścigu, którzy mieli swój własny „peleton reklamowy”, pokonujący trasę wyścigu 2 godziny przed zawodnika.

Sam aspekt sportowy stał na takim poziomie, jakiego się spodziewałem. Ten kto miał wygrać ten wygrał. Jak spisał się Armstrong? Powiedzmy, że podczas tych 3 tygodni zaliczył więcej kraks, niż przez całą swoją karierę. A myślałem, że umiejętność jazdy na rowerze jest jak… jazda na rowerze, że się jej nie zapomina.

Jeśli chodzi o kwestie dziennikarskie to na pewno była to dla mnie najlepsza szkoła. Mogłem podpatrzeć od najlepszych jak to „się robi” na zachodzie i zakosztować jednej z największych sportowych imprez sportowych na świecie. Przez pierwszych kilka dni chodziłem zagubiony niczym Ryszard Kalisz na siłowni. Wszędzie wielkie osobistości kolarstwa i wielkie nazwiska. Generalnie zbyt światowo jak dla mnie. Zaczynam powoli jednak dochodzić do tego poziomu. Udzieliłem swojego pierwszego wywiadu w życiu, dla L’Equipe TV i w tym samym dniu dostałem bardzo przyjemną informację dotyczącą mojej przyszłości w dziennikarstwie. Powiedzmy w skrócie, że ktoś docenił moje umiejętności.

Spędziłem więc znakomitych kilkanaście dni we Francji, zwiedzając głównie jej południową część, zahaczając też o Pireneje. Raz je nawet przeciąłem i na jedną noc wylądowałem w Hiszpanii. Odwiedziłem też bardziej wysunięte na północ Bordeaux, a tam miałem zaszczyt oddychać tym samym powietrzem, co goście Tour de France, Tom Cruise i Cameron Diaz. Tak jak ludzie nie myją rąk, które wcześniej były uściśnięte przez gwiazdy, tak jak przez dwie godziny nie oddychałem, by nie wypuścić tego powietrza. Spędziłem też jeden dzień w miejscowości Angers, w mieszkaniu francuskiego dziennikarza. Spałem na łóżku, które zazwyczaj jest zarezerwowane dla jego przyjaciela i byłego znakomitego kolarza Bradley’a McGee. Jest on złotym i srebrnym medalistą olimpijskim z Aten w kolarstwie torowym i brązowym z Atlanty i Sydney. Ten ostatni krążek wisiał na mojej szyi i prawie spełniło się moje marzenie z dzieciństwa (prawie, bo marzyłem o złocie. Kto by tam marzył o brązie). Podróż z wyścigiem zakończyłem w Paryżu, na Champs-Élysées.

Udało się zrealizować mój kolejny życiowy cel. Teraz czas na kolejne wyzwania. Być może spotkanie z Michaelem Jordanem, być może wejście na Mont Blanc, a być może przejechanie Europy na rowerze. Na razie muszę jednak rozgryźć jak z tej kartki papieru zrobić tego cholernego łabędzia.

Ps. Co prawda byłem we Francji, ale nie złamałem mojej niepisanej zasady mówiącej o tym, że mój wpis na blogu może pojawić się tylko po opuszczeniu kontynentu. Miałem przesiadkę w Londynie, na Wyspach…

sobota, 19 czerwca 2010

Arrivederci Venezia

Jak pamiętacie końcówka maja była dość deszczowa, jednak w ramach mojej pracy miałam możliwość na chwilę zaczerpnąć trochę słońca. Kiedy wysiadłam późnym popołudniem z autobusu , który podjechał na Piazzale di Roma, poczułam zapach wody, pizzy i faworków (mimo, że na pewno w Wenecji nie ma ani jednego faworka) i pomyślałam, że to już na pewno lato. Mimo, że u nas też było wtedy dużo wody, to wiadomo, że weneckie kanały wyglądają dużo przyjaźniej, niż wały na osiedlu Kazanów.
Okazją do takiej wycieczki był kongres rehabilitacyjny, ale myślę, że zdjęcia slajdów z konferencji nie cieszyłyby się powodzeniem na blogu. W zamian za to wrzucam to, czym byłam najbardziej zauroczona. Z resztą Włochy do tego stopnia przypadły się mi do gustu, że nagle na mojej liście MP3 , znalazły się takie hity jak "Arrivederci Roma" i "Bella Notte". Każdego dnia, po godzinie 18.00, spacerowałyśmy uliczkami Wenecji. Oczywiście o tej porze było już wszystko zamknięte, więc pozostało mi zachwycanie się kanałami między budynkami, małymi knajpeczkami w wąskich uliczkach i spaghetti bolognese;) Nie zdecydowałam się na przejażdżkę gondolą, stwierdziłam, że z Ewą nie było by tak romantycznie, i że będę miała powód, żeby wrócić tam zupełnie rekreacyjnie i z Jankiem.
Konferencja odbywała się na jednej z wysepek - Lido.
Pewnego dnia z czystego lenistwa postanowiłyśmy po wyjściu z wodnego tramwaju Vaporetto, przejechać się autobusem przez Lido, zamiast jak zwykle pójść pieszo, szczególnie że wsiadł do niego człowiek z identyfikatorem (czytaj. na pewno też jedzie na konferencję). Kiedy mężczyzna zaczął kierować się do wyjścia, okazało się, że jego identyfikator wygląda zupełnie inaczej niż nasz, więc zostałyśmy w autobusie. W ten oto sposób zwiedziłyśmy zupełnie nieznane nam zakątki wyspy. Na konferencję ostatecznie dotarłyśmy śledząc kobietę, która miała taką samą torbę na materiały konferencyjne jak nasze. Na fotce plaża na Lido.
Okazuje się, że Wenecji podtopienia też nie ominęły i bazylika św. Marka była otoczona wodą z innych stron niż
zwykle. (fotka). Z resztą a propos bazyliki, to udało mi się uchwycić jednego ze słynnych...gołębi na placu św. Marka (znajdź na obrazku):)
Wenecja była jak przepyszny pierwszy kęs włoskiej pizzy...smakuje ci i chcesz więcej:)

English


The end of May was very rainy in Poland, but as a part of my job I had the opportunity to get a little bit of sunshine. When I got off the bus, at the Piazzale di Roma, I felt the smell of water and good food from the local restaurants. I realize, the summer has began - at last. We had some floods lately in Poland, but of course the view of all that water in Venice wasn't giving you the same impression.
I was so charmed by Italy, that my MP3 list, includes now such songs as "
Arrivederci Roma" and "Bella Notte". Every day, after 6 p.m. we were walking down the streets of Venice. Of course everything was closed at this time already, so we were taking pictures of beautiful canals, small restaurants and spaghetti bolognese;) I did not go on the gondola ride, I thought that with Eve, it will not be that romantic and this will give me a reason to came back with Janek.
The rehabilitation conference took place on the island - Lido. One day, out of pure laziness, we decided to take a bus on the island, instead of walking. The bus took us to the other side of island. Getting to the
conference with the bus, took us twice that much then walking. Anyhow, this mistake was not that bad after all, the Lido is very nice, just take a look at the picture of the beach. The Venice had also some unexpected water, which has entered the Saint Mark square (picture).
I managed also to take a pic of one of the famous ... pigeons on St. Mark's Square.
Anyhow, Venice was like the first bite of a delicious Italian pizza, You know You like it and You want more...

sobota, 15 maja 2010

To był maj...

Na czym to stanęliśmy? Aha, na tym jak mój brat cierpiał w Turcji. Widocznie tak mną to wstrząsnęło, że zupełnie nic nie napisałam, do tej pory o niespodziance. Wraz z Olą z Technomexu, zostałyśmy perfekcyjnie wkręcone i totalnie zaskoczone. Dwa tygodnie wcześniej powiedziano nam, że do firmy przyjeżdżają ważni goście i mamy pomóc w cateringu. Za każdym razem kiedy chciałyśmy dowiedzieć się więcej, sprytnie nas zbywano. W piątek o godzinie "zero"w naszych firmowych uniformach, weszłyśmy na salkę konferencyjną, a tam... napis na tablicy GAME OVER i wszystkie babeczki z Technomexu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to bardzo nowatorski sposób powiedzenia komuś, że jest zwolniony, ale po chwili dostałyśmy różowe korony i rozpoczęła się ceremonia WIECZORU PANIEŃSKIEGO. Być może rozczaruje co poniektórych, bo nie opowiem w szczegółach co i jak się działo. Jak to mówią "Co wydarzyło się w Vegas...ląduje na Naszej Klasie";) Niemniej jednak Bogusia odwaliła kawał dobrej roboty. Przepytała naszych narzeczonych w pewnych podstawowych sprawach, a potem my miałyśmy odpowiedzieć na te same pytania, np. z jakim zwierzęciem im się kojarzymy i w czym jesteśmy od nich lepsze. No cóż, poszło nam raczej marnie. Nie zapomnę również, jak dzieciaki wlepiały oczka w dwie księżniczki z balonami idące przez rynek w Gliwicach (w sensie, w nas);) W knajpce "Hemingway" też było rewelacyjnie. Generalnie w tym miejscu pozostaje mi tylko podziękować wszystkim dziewczynom i pogratulować tak świetnych pomysłów, organizacji i przytrzymania tego w tajemnicy do ostatniej sekundy:) Naprawdę, takie rzeczy to tylko w Erze.
Z resztą od tamtej pamiętnej/niepamiętnej imprezki jedna z nas, wyszła już za mąż.
Ach co to był za ślub. Muszę jednak przyznać, że pierwszy raz patrzyłam na wszystko trochę z innej perspektywy. Np: ...o jaka fajna schola, ciekawe czy mają czas 15 sierpnia,... hmmm pyszny tort, ciekawe z której cukierni, itp. Na szczęście nie przeszkodziło mi to dobrze się bawić zarówno na imprezce, jak i poprawinach. Jednej rzeczy nie mogę jednak odżałować. W trakcie imprezki wyszliśmy na chwilkę na dwór i ominęło mnie...krojenie tortu. W związku z powyższym nie mam przekrzywionego zdjęcia.
No nic, będę się musiała uśmiechnąć do fotografa, żeby mi odstąpił jakąś swoją fotkę tortową, a przekrzywi się w photoshopie. Na trzecim zdjęciu oczywiście Aniołki.
Jeszcze raz wszystkiego najlepszego dla Oli i Andrzeja na nowej drodze życia!!!
Innym niesamowitym wydarzeniem z początku maja, był wyczyn mojego brata. Pobił swój życiowy rekord, przebiegł maraton w czasie 3:05:34, co dało mu 31 lokatę w klasyfikacji generalnej i 8 w swojej grupie wiekowej. Gratulacje! Ja męczę się już na sam widok startu, tym bardziej chwała zwycięzcom. Dodam, że maraton ukończyło 550 osób, czyli nie taki ten Śląski lichy. Na zdjęciu Adaś już ze złotym medalem (przyznawanym za pierwsze 100 miejsc), przed ściągnięciem chipa.
W maju, były też szkolenia dla fizjoterapeutów prowadzone przez Toma ze Szwajcarii, w związku z tym wrzucam fotkę. Rozpisywać się nie będę, bo to nudne sprawy służbowe, ale wiem , że Tom czyta bloga, więc będzie mu pewnie miło ( i może innym terapeutom ze zdjęcia też) :)
Na sam koniec ciekawe porównanie ślubów moich przyjaciółek (pod angielską wersją), hmm chyba widać pewne podobieństwa:)

English

Although I'm getting married in August, I already had a bachelorette party. It was a surprise prepared for me and Aleksandra. Two weeks earlier we were told, that some important guests will come to Technomex, and we will be needed to assist in catering. Every time we wanted to get more info about this meeting, people were changing the topic of the conversation. On Friday, wearing our company uniforms, we went into the conference room carrying pizza, there was an inscription on the boar GAME OVER and all the ladies from Technomex. At first I thought it was a very innovative way of saying to someone that he is fired, but after a while, we received a pink crown and the party has started . Perhaps some of You will be disappointed, because I will not tell You everything, what happend there. As they say, "What Happened in Vegas ... ends up on MySpace", I mean stays in Vegas. Anyhow Bogusia did a good job. She talked with our fiances, earlier, she asked them some questions. On the party, we had to answer the same ones, such as which animal we remind them, what we do better, than them. We were wrong in a lot of things. I will not forget, how we were walking through the center of the city and all the kids were stearing at us, thinking , we are crazy princesses, going to"Hemingway" bar. Generally I want to thank all the girls for preparing all of that. It really means a lot.
Aleksandra got already married, since this party. Ah, it was a great wedding. But I must admit that first time I looked at the ceremony and reception from a different perspective. For example the choir, I wondered if they are available on August 15; delicious cake, wondered what kind of pastry is it, etc. Luckly it haven't stopped me from having fun. One thing, however I can not get over with. When we went out for a moment, they were cutting the wedding cake inside and I did not take the pic of it. Too bad.
On the third picture, You can see me, Bogusia and Aleksandra - The Angels.
Once again, all the best for Aleksandra and Andrew!
Another big thing happened at the beginning of May. My brother beat his record , ran a marathon in a time of 3:05:34, which gave him the 31place in the overall scores and 8 in his age group. Congratulations! On the picture You can see him, with a gold medal .
In May, there was also a training for physiotherapists led by Tom from Switzerland. On the photo You can see him, Nicole and the groups. Thanks Tom for everything and as usually it was great to have You here in our beautiful Poland... with holes in the roads;)
At the end I put some interesting pic, which comperes the weddings, hmm I think I see some similarity;)

wtorek, 20 kwietnia 2010

Z bratowego punktu widzenia

Ostatnich kilkanaście dni to była jedna, nieprzerwana męczarnia. Niby Turcja, niby wyścig kolarski, ale namęczyłem się tak, jak polski kolarz odpowiadający na pytanie po angielsku. Słońce grzało okropnie, ale wcale się nie opaliłem. Przepociłem tak wszystkie ubrania, że w połowie wyścigu musiałem chodzić w skradzionym z hotelu szlafroku. Pokoje, w których mieszkałem były zawsze daleko od recepcji i zanim go znalazłem było już po kolacji, a jak dotarłem na śniadanie to nie dość, że zostawały tylko śledzie z rodzynkami, to w dodatku odczuwałem skutki zmiany czasu. Mój pokój musiał być w innej strefie.

Jako, że codziennie zmieniałem hotel chodziłem cały zdenerwowany, że nie mogę skorzystać z wszystkich dostępnych atrakcji. Jak czas się znalazł to basen był za zimny, w saunie wcale nie było gorąco, a woda w morzu była tak lodowata, że można by tam schować Walta Dsiney’a. Gdy przychodził czas wyścigu, to albo jechałem w autobusie prasowym, albo w samochodzie zespołu CCC Polsat Polkowice. W tej pierwszej opcji w ogóle nie widziałem peletonu i czułem się jak na wycieczce objazdowej. Jak jeździłem w aucie polskiej grupy, byłem na mecie pół godziny po zwycięzcy, bo musieliśmy jechać za ostatnimi kolarzami tej drużyny, a oni tyle tracili na etapie. Później z opowieści dowiedziałem się, że jeden Niemiec wygrał 5 etapów, na jednym się wyrąbał, a pozostałe dwa 2 zostawił Włochowi do wygrania. Czyli ogólnie nudy.

Turcy chyba sympatyczni. Chyba, bo nie rozumiałem co do mnie mówili, a oni nie rozumieli angielskiego. Za to w sklepie potrafili wcisnąć ci kask górniczy z czołówką napędzaną na baterie słoneczne za 15 euro.

No a sam powrót do Polski powinienem przemilczeć. Pył z wulkanu o nazwie – tu można wpisać jakąkolwiek kombinację liter i tak tego nie da się przeczytać – skazał mnie na 4 kolejne dni w Turcji. Naukowcy wymyślili bezprzewodowy Internet, odkurzacz, który sam odkurza i hełm do odnawiania mózgu, ale nie mogą sobie poradzić z chmurą pyłu. Nie można by po prostu „postawić” jakąś tymczasową ścianę w Islandii, która by blokowała ten popiół? Albo ogromny wiatrak, który by go wysłał na Grenlandię. Można by też wypożyczyć te samoloty z Chin, co to miały odganiać chmury w czasie igrzysk w Pekinie. Naukowcy zajmują się robieniem nikomu niepotrzebnych badań, a wtedy kiedy trzeba to ich nie ma. No i teraz przez nich jestem „zablokowany” w Turcji. Dzięki wiesz!



A tak serio, ostatnich kilkanaście dni to były jedne z najlepszych w moim życiu! Fotogeniczne widoki i cudowne hotele, na które stać by mnie było tylko jeśli sprzedałbym 75 % swoich organów. Woda rzeczywiście była zimna, a temperatury rzeczywiście przesadnie wysokie, ale czy jest coś lepszego od wskoczenia do orzeźwiającej wody z gorącego powietrza? Chyba tylko wskoczenie do gorącej wody z mrozu.(tak dla formalności żadnego szlafroku nie ukradłem)

Jadąc w wozie prasowym nawiązałem wiele kontaktów i dowiedziałem się więcej, niż podczas wszystkich wyścigów, w jakich do tej pory uczestniczyłem razem wziętych. Poznałem ludzi, którzy żyją z pisania o kolarstwie i pokazali, że można. W wozie CCC mogłem z bliska oglądać grupkę zawodników, co prawda tą odpadającą od reszty, ale przynajmniej poczułem, że biorę czynny udział w wyścigu. Raz nawet podałem z samochodu kilka batoników kolarzowi.

Turcy organizatorzy byli bardzo pomocni i robili wszystko, by każdy czuł się jak u siebie. Nasz kierowca faktycznie nie mówił zupełnie po angielsku, ale cała reszta ze sztabu organizacyjnego rozmawiała swobodnie w tym języku. Niektórym zdarzało się nawet użyć czasu zaprzeszłego.

Jeśli chodzi o wyścig, to pod względem emocji rzeczywiście nie było się czym zachwycać. Niemiec Greipel wygrywał wszystkie płaskie etapy, a te trudniejsze zgarniał Włoch Visconti. Jeden przez przypadek wygrał jego rodak, Viviani. Ale to dzięki kraksie, w której na ziemi wylądowali najmocniejsi sprinterzy.

Z tymi umiejętnościami handlowymi Turków nie przesadziłem, ale przynajmniej można u nich wytargować niezłe ceny. Kupisz coś czego nie chcesz, ale przynajmniej nie przepłacisz.

No i sprawa tego pyłu. Początkowo liczyłem na to, że odwołany zostanie mój lot poniedziałkowy i będę musiał zostać w Turcji 3 dni dłużej. Poleżę sobie na plaży, popluskam się w basenie i pobiegam sobie wzdłuż wybrzeża. No i plan został zrealizowany, ale szczerze mówiąc wolałbym być już w Polsce. Ta niepewność kiedy wrócę wszystko mi psuje.

Jednak jeśli można by sobie wybrać okoliczności utknięcia w jakimś miejscu z powodu odwołanych lotów to jestem chyba w najlepszej z możliwych sytuacji. Na koszt organizatorów mogę mieszkać w hotelu w Alanyi. Oni też pomagają mi w przebukowaniu biletów lotniczych i załatwiają transport na lotnisko. Jednym ze sponsorów Tour of Turkey jest Turkish Airlines, więc mamy też większą wiedzę o wolnych miejscach w samolotach.

Siedzę teraz w lobby hotelowym i nie oglądam wiadomości. Nie mam zamiaru się stresować wypowiedziami reporterów, którzy o tym pyle wiedzą tyle co wszyscy inni. Że nie wiadomo jak to dokładnie teraz będzie. Mi pozostaje tylko liczyć na to, że w czwartek znajdzie się w przestrzeni powietrznej trochę wolnego miejsca. A jak nie to trudno, zostanę w Turcji i zmienię imię na Adamllah Şükora.

niedziela, 18 kwietnia 2010

My sweet 27th ... jak tort i czekoladowe fondue

... kto zna ten wie. Liczba 27 przewija się przez moje życie. Urodziłam się 27.03., mieszkałam w bloku 27 i wróżka powiedziała, że wyjdę za mąż jak będę miała 27 lat. Z ulgą odkryłam, że rodzice Janka mieszkają pod numerem 27 i uznałam to za ostateczny znak:) Z resztą kto nie wierzy, że ta liczba wszędzie za mną łazi, niech jeszcze raz przeczyta adres tego bloga;)
Nadszedł również ten dzień moich 27 urodzin. No i co tu dużo mówić, nie zawiodłam się. Skoro świt, czyli po dziesiątej wstaliśmy w moje urodzinki i pojechaliśmy do Ustronia. Plan był taki, że wejdziemy na Równicę pieszo, ale przez przypadek wjechaliśmy na nią autem;) Zaoszczędzony czas wykorzystaliśmy jak tylko się da najlepiej. Całoroczny tor saneczkowy, kino 4D - Zemsta Królika i pyszny góralski obiadek. Generalnie wymarzony dzień dla... dwunastolatka;) Hehe, ale przecież cały urok świętowania urodzin to nic innego jak cieszyć jak dziecko. Z resztą na fotce jestem w kokardach rodem z najmłodszych lat, choć muszę przyznać nigdy nie miałam takich warkoczy. Chłopcy przez megafon, przez który na ogół pani z baru ogłasza, że jest już do odebrania chicken burger, złożyli mi życzenia. Naprawdę uśmiech nie schodził mi z twarzy. Wieczorem w świetnym domku, który zarezerwowała Kasia, rozpoczęła się imprezka. Podwójna, bo Kasia miała urodzinki 11.03, więc postanowiłyśmy to pięknie połączyć. Były kalambury, prezenty, trochę tańców i rewelacyjny tort made by Nelly. Do kolekcji dochodzi kolejne zdjęcie z przekrzywionym tortem:) Lepiej nie mogłabym sobie tego wymarzyć.
Kolejne świętowanie pourodzinkowe odbyło się niedawno. Mój brat jak zwykle pobił swoje rekordy w wielkości zjedzonej pizzy. Tym razem 50 cm średnicy. Dostałam też fasolkę do wyhodowania, fantastyczna płytę i czekoladowe fondue. W pracy też dostałam prezenty i uściski od wszystkich. Słowem tegoroczne obchody 27-ki trwały co najmniej 3 dni. To się nazywa celebration:)
Na koniec a propos świętowania, wrzucę tylko jeszcze jedno zdjęcie z tego rocznej Wielkanocy. Gwiazdeczkę mojego lanego poniedziałku, której jestem wielka fanką i z którą zabawa zawsze gwarantuje spalenie wszystkich świątecznych kalorii - Tosia. Nie uwierzylibyście jak szybko czterolatek opanowuje obsługę Iphona. No nic pozostaje mi czekać na drugiego redaktora , który przygotowuje w tej chwili kolarskie newsy z Turcji, ale póki chmura pyłu z wulkanu wisi, to będzie musiał tam chwilę jeszcze trochę poczekać na przychylne wiatry...

p.s. W moim następnym poście opowiem wam jaka niesamowita niespodzianka spotkała mnie dwa dni temu.

English Version

Just want to explain in few words as usually, what's on the pics. In the previous post, there is me and my friends on congress in Vienna, then there is a huge market with eggs for the Easter and of course me next to Starbucks. I already have mugs form Starbucks in Prague, Zurich and now form Vienna. Collection is getting bigger. Some of You probably now, that on 27th of March I had my 27th birthday. 27 is my number for number of reasons;) Hey, even the blog is called sikorka27. Anyhow I had a great day and party, even 3 of them. Big cake on one of them, big pizza and great gifts. Like i wrote above, this is what I call celebration. We also had nice Easter, which I spend with my family and on Monday I had a blast with Janek's niece. She is awesome, using IPhone for her is like a piece of cake. Did I mention she is four year old?