wtorek, 20 kwietnia 2010

Z bratowego punktu widzenia

Ostatnich kilkanaście dni to była jedna, nieprzerwana męczarnia. Niby Turcja, niby wyścig kolarski, ale namęczyłem się tak, jak polski kolarz odpowiadający na pytanie po angielsku. Słońce grzało okropnie, ale wcale się nie opaliłem. Przepociłem tak wszystkie ubrania, że w połowie wyścigu musiałem chodzić w skradzionym z hotelu szlafroku. Pokoje, w których mieszkałem były zawsze daleko od recepcji i zanim go znalazłem było już po kolacji, a jak dotarłem na śniadanie to nie dość, że zostawały tylko śledzie z rodzynkami, to w dodatku odczuwałem skutki zmiany czasu. Mój pokój musiał być w innej strefie.

Jako, że codziennie zmieniałem hotel chodziłem cały zdenerwowany, że nie mogę skorzystać z wszystkich dostępnych atrakcji. Jak czas się znalazł to basen był za zimny, w saunie wcale nie było gorąco, a woda w morzu była tak lodowata, że można by tam schować Walta Dsiney’a. Gdy przychodził czas wyścigu, to albo jechałem w autobusie prasowym, albo w samochodzie zespołu CCC Polsat Polkowice. W tej pierwszej opcji w ogóle nie widziałem peletonu i czułem się jak na wycieczce objazdowej. Jak jeździłem w aucie polskiej grupy, byłem na mecie pół godziny po zwycięzcy, bo musieliśmy jechać za ostatnimi kolarzami tej drużyny, a oni tyle tracili na etapie. Później z opowieści dowiedziałem się, że jeden Niemiec wygrał 5 etapów, na jednym się wyrąbał, a pozostałe dwa 2 zostawił Włochowi do wygrania. Czyli ogólnie nudy.

Turcy chyba sympatyczni. Chyba, bo nie rozumiałem co do mnie mówili, a oni nie rozumieli angielskiego. Za to w sklepie potrafili wcisnąć ci kask górniczy z czołówką napędzaną na baterie słoneczne za 15 euro.

No a sam powrót do Polski powinienem przemilczeć. Pył z wulkanu o nazwie – tu można wpisać jakąkolwiek kombinację liter i tak tego nie da się przeczytać – skazał mnie na 4 kolejne dni w Turcji. Naukowcy wymyślili bezprzewodowy Internet, odkurzacz, który sam odkurza i hełm do odnawiania mózgu, ale nie mogą sobie poradzić z chmurą pyłu. Nie można by po prostu „postawić” jakąś tymczasową ścianę w Islandii, która by blokowała ten popiół? Albo ogromny wiatrak, który by go wysłał na Grenlandię. Można by też wypożyczyć te samoloty z Chin, co to miały odganiać chmury w czasie igrzysk w Pekinie. Naukowcy zajmują się robieniem nikomu niepotrzebnych badań, a wtedy kiedy trzeba to ich nie ma. No i teraz przez nich jestem „zablokowany” w Turcji. Dzięki wiesz!



A tak serio, ostatnich kilkanaście dni to były jedne z najlepszych w moim życiu! Fotogeniczne widoki i cudowne hotele, na które stać by mnie było tylko jeśli sprzedałbym 75 % swoich organów. Woda rzeczywiście była zimna, a temperatury rzeczywiście przesadnie wysokie, ale czy jest coś lepszego od wskoczenia do orzeźwiającej wody z gorącego powietrza? Chyba tylko wskoczenie do gorącej wody z mrozu.(tak dla formalności żadnego szlafroku nie ukradłem)

Jadąc w wozie prasowym nawiązałem wiele kontaktów i dowiedziałem się więcej, niż podczas wszystkich wyścigów, w jakich do tej pory uczestniczyłem razem wziętych. Poznałem ludzi, którzy żyją z pisania o kolarstwie i pokazali, że można. W wozie CCC mogłem z bliska oglądać grupkę zawodników, co prawda tą odpadającą od reszty, ale przynajmniej poczułem, że biorę czynny udział w wyścigu. Raz nawet podałem z samochodu kilka batoników kolarzowi.

Turcy organizatorzy byli bardzo pomocni i robili wszystko, by każdy czuł się jak u siebie. Nasz kierowca faktycznie nie mówił zupełnie po angielsku, ale cała reszta ze sztabu organizacyjnego rozmawiała swobodnie w tym języku. Niektórym zdarzało się nawet użyć czasu zaprzeszłego.

Jeśli chodzi o wyścig, to pod względem emocji rzeczywiście nie było się czym zachwycać. Niemiec Greipel wygrywał wszystkie płaskie etapy, a te trudniejsze zgarniał Włoch Visconti. Jeden przez przypadek wygrał jego rodak, Viviani. Ale to dzięki kraksie, w której na ziemi wylądowali najmocniejsi sprinterzy.

Z tymi umiejętnościami handlowymi Turków nie przesadziłem, ale przynajmniej można u nich wytargować niezłe ceny. Kupisz coś czego nie chcesz, ale przynajmniej nie przepłacisz.

No i sprawa tego pyłu. Początkowo liczyłem na to, że odwołany zostanie mój lot poniedziałkowy i będę musiał zostać w Turcji 3 dni dłużej. Poleżę sobie na plaży, popluskam się w basenie i pobiegam sobie wzdłuż wybrzeża. No i plan został zrealizowany, ale szczerze mówiąc wolałbym być już w Polsce. Ta niepewność kiedy wrócę wszystko mi psuje.

Jednak jeśli można by sobie wybrać okoliczności utknięcia w jakimś miejscu z powodu odwołanych lotów to jestem chyba w najlepszej z możliwych sytuacji. Na koszt organizatorów mogę mieszkać w hotelu w Alanyi. Oni też pomagają mi w przebukowaniu biletów lotniczych i załatwiają transport na lotnisko. Jednym ze sponsorów Tour of Turkey jest Turkish Airlines, więc mamy też większą wiedzę o wolnych miejscach w samolotach.

Siedzę teraz w lobby hotelowym i nie oglądam wiadomości. Nie mam zamiaru się stresować wypowiedziami reporterów, którzy o tym pyle wiedzą tyle co wszyscy inni. Że nie wiadomo jak to dokładnie teraz będzie. Mi pozostaje tylko liczyć na to, że w czwartek znajdzie się w przestrzeni powietrznej trochę wolnego miejsca. A jak nie to trudno, zostanę w Turcji i zmienię imię na Adamllah Şükora.

niedziela, 18 kwietnia 2010

My sweet 27th ... jak tort i czekoladowe fondue

... kto zna ten wie. Liczba 27 przewija się przez moje życie. Urodziłam się 27.03., mieszkałam w bloku 27 i wróżka powiedziała, że wyjdę za mąż jak będę miała 27 lat. Z ulgą odkryłam, że rodzice Janka mieszkają pod numerem 27 i uznałam to za ostateczny znak:) Z resztą kto nie wierzy, że ta liczba wszędzie za mną łazi, niech jeszcze raz przeczyta adres tego bloga;)
Nadszedł również ten dzień moich 27 urodzin. No i co tu dużo mówić, nie zawiodłam się. Skoro świt, czyli po dziesiątej wstaliśmy w moje urodzinki i pojechaliśmy do Ustronia. Plan był taki, że wejdziemy na Równicę pieszo, ale przez przypadek wjechaliśmy na nią autem;) Zaoszczędzony czas wykorzystaliśmy jak tylko się da najlepiej. Całoroczny tor saneczkowy, kino 4D - Zemsta Królika i pyszny góralski obiadek. Generalnie wymarzony dzień dla... dwunastolatka;) Hehe, ale przecież cały urok świętowania urodzin to nic innego jak cieszyć jak dziecko. Z resztą na fotce jestem w kokardach rodem z najmłodszych lat, choć muszę przyznać nigdy nie miałam takich warkoczy. Chłopcy przez megafon, przez który na ogół pani z baru ogłasza, że jest już do odebrania chicken burger, złożyli mi życzenia. Naprawdę uśmiech nie schodził mi z twarzy. Wieczorem w świetnym domku, który zarezerwowała Kasia, rozpoczęła się imprezka. Podwójna, bo Kasia miała urodzinki 11.03, więc postanowiłyśmy to pięknie połączyć. Były kalambury, prezenty, trochę tańców i rewelacyjny tort made by Nelly. Do kolekcji dochodzi kolejne zdjęcie z przekrzywionym tortem:) Lepiej nie mogłabym sobie tego wymarzyć.
Kolejne świętowanie pourodzinkowe odbyło się niedawno. Mój brat jak zwykle pobił swoje rekordy w wielkości zjedzonej pizzy. Tym razem 50 cm średnicy. Dostałam też fasolkę do wyhodowania, fantastyczna płytę i czekoladowe fondue. W pracy też dostałam prezenty i uściski od wszystkich. Słowem tegoroczne obchody 27-ki trwały co najmniej 3 dni. To się nazywa celebration:)
Na koniec a propos świętowania, wrzucę tylko jeszcze jedno zdjęcie z tego rocznej Wielkanocy. Gwiazdeczkę mojego lanego poniedziałku, której jestem wielka fanką i z którą zabawa zawsze gwarantuje spalenie wszystkich świątecznych kalorii - Tosia. Nie uwierzylibyście jak szybko czterolatek opanowuje obsługę Iphona. No nic pozostaje mi czekać na drugiego redaktora , który przygotowuje w tej chwili kolarskie newsy z Turcji, ale póki chmura pyłu z wulkanu wisi, to będzie musiał tam chwilę jeszcze trochę poczekać na przychylne wiatry...

p.s. W moim następnym poście opowiem wam jaka niesamowita niespodzianka spotkała mnie dwa dni temu.

English Version

Just want to explain in few words as usually, what's on the pics. In the previous post, there is me and my friends on congress in Vienna, then there is a huge market with eggs for the Easter and of course me next to Starbucks. I already have mugs form Starbucks in Prague, Zurich and now form Vienna. Collection is getting bigger. Some of You probably now, that on 27th of March I had my 27th birthday. 27 is my number for number of reasons;) Hey, even the blog is called sikorka27. Anyhow I had a great day and party, even 3 of them. Big cake on one of them, big pizza and great gifts. Like i wrote above, this is what I call celebration. We also had nice Easter, which I spend with my family and on Monday I had a blast with Janek's niece. She is awesome, using IPhone for her is like a piece of cake. Did I mention she is four year old?

czwartek, 15 kwietnia 2010

Krótko i o Wiedniu

Między szalonymi podróżami mojego sławnego brata, z którym robią sobie zdjęcia kolarze, napiszę parę słów.
Jak zwykle w międzyczasie trochę się działo. Był tydzień w Wiedniu na kongresie. Wróciły wspomnienia z Affoltern, bo spotkałyśmy Tabea'ę (pierwsza od prawej), która była naszą opiekunką podczas pobytu w Szwajcarii w zeszłym roku. Swojemu szefowi powiedziała, że miała z nami wtedy niezły ubaw, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kongres był niesamowity. Genialne prezentacje, przepiękne sale wykładowe w Hofburgu, koncert muzyki poważnej i gala w Ratuszu, to tylko niektóre atrakcje konferencji. Do tego wszystkiego udało nam się również zahaczyć o targ z wydmuszkami, ale nie podjęłyśmy się importu tak kruchych dzieł do Polski. Punktem obowiązkowym każdej wycieczki jest dla mnie również Starbucks.
Jak zwykle podczas podróży nie obyło się bez przygód, za równo w jedną jak i w drugą stronę. Jadąc w tamtą stronę pokręciłyśmy się trochę w poszukiwaniu winiet, co poskutkowało modyfikacją planów noclegowych w Wiedniu, a powrót pociągiem był jak bieg z przeszkodami. Na pociąg podjechałam metrem, niestety stacja okazała się być stacją widmo, bo z powodu remontu nic tam nie kursowało. Uprzejmi Panowie kolejarze ładnie poinformowali mnie, że najlepiej jak pojadę na kolejną stację i że mam na to 45 minut. No to z powrotem w metro, potem jedna stacja miejskim pociągiem, później znalezienie miejsca gdzie mogę kupić bilet do Polski. W tym przypadku wzniosłam się na moje wyżyny niemieckiego. "Wo...eee... kann...eee... ich... Fahrkarteee...kaufen? uff... Potem musiałam tylko krzywo spojrzeć na babcię i dziadka, którzy nie chcieli mnie wpuścić przed siebie w kolejce. Kupiłam bilet, pobiegłam na peron i...pociąg Wiedeń -Warszawa podjechał. Gdy wreszcie usiadłam, to wypiłam cała butelkę wody. Szczęśliwie dojechałam do Katowic, a następnego dnia byłam już w Ustroniu, bo w końcu 27 lat kończy się tylko raz w życiu... c.d.n.
to be continued...

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Z bratowego punktu widzenia

Tak się składa, że wszystkie moje wpisy na blogu powstały lub dotyczyły wydarzeń poza naszym kontynentem. I chyba zrobię z tego niepisaną zasadę (albo raczej pisaną, bo przed chwilą ją napisałem), bo tak będzie i tym razem. Jakimś cudem wylądowałem na Korsyce.

Pomysł na tą podróż pojawił stosunkowo późno, bo na 2 tygodnie przed wyjazdem, gdy Lance Armstrong potwierdził swój udział w wyścigu Criterium International. 3 etapy w 2 dni wokół korsykańskiej miejscowości Porto Vecchio z 7-krotnym zwycięzcą Tour de France. Tyle mi wystarczyło, żeby się przekonać do prawie 19 godzinnej podróży (autobus do Brukseli plus samolot do celu). Gdy tam dotarłem przekonałem się, że wszystko co mnie otacza jest przeciwieństwem Stanów Zjednoczonych. Czyli teoretycznie mi, amerykańskiemu nacjonaliście, nie powinno się tam podobać. Wszystko było małe. Domy były niskie, z kamienia i na dodatek trwałe. Drogi wąziutkie, a samochody nie większe od Matchboxów, żeby się na nich mieściły. Porcje w restauracjach były odpowiednie, ale chyba tylko dla anorektyczki, która w dodatku przed chwilą sobie coś przekąsiła. Tylko bagietki mieli olbrzymie.

Dodatkowo mało kto mówił po angielsku, faceci całowali się na powitanie, a telewizor w hotelu miał tylko 11 kanałów. Po bliższym poznaniu Porto Vecchio nie mogłem jednak narzekać. Ale nie oszukujmy się. Górski krajobraz, krystalicznie niebieska woda morska i pogoda, której nie powstydziłby się Tomasz Zubilewicz nie była w tym wszystkim najistotniejsza. Przyjechałem tu po to, żeby zobaczyć Armstronga w akcji i mogłoby to się odbyć w czasie burzy, w gangsterskim blokowisku, wokół rozlanego oleju silnikowego.

Na miejsce dotarłem w czwartek. W piątek pobiegałem po okolicach, odebrałem akredytację dziennikarską (wcale nie miałem zamiaru się bawić w dziennikarstwo na tym wyścigu, ale dzięki temu mogłem wchodzić w takie miejsca, które zwykły śmiertelnik mógł tylko sfotografować z daleka) i rozpocząłem polowanie. Na Armstronga. Wiedziałem w jakim śpi hotelu, wiedziałem kiedy wylądował na wyspie, wiedziałem jak wygląda. Miałem więc wszystkie elementy potrzebne kibicowi, albo mordercy na zlecenie.

Wyścig rozpoczął się w sobotę. O godzinie 9:47 nadeszła historyczna chwila kiedy po raz pierwszy raz w życiu zobaczyłem 7-krotnego triumfatora Tour de France. Co prawda widziałem Armstronga też w 2004 roku w Pradze, ale wtedy był tylko 6-krotnym triumfatorem Tour de France. Wbiłem się w tłum dziennikarzy (był mniejszy niż się można było spodziewać) z moim dyktafonem i udawałem, że pracuję. Później Amerykanin ruszył w trasę. Wcześniej udało mi się zorganizować transport na metę etapu. Poznałem dziennikarzy francuskiego L'Equipe (to ta gazeta jest odpowiedzialna za istnienie Tour de France), z którymi jeździłem w samochodzie za wyścigiem.

Kolejne spotkanie z Armstrongiem miało miejsce na mecie 1. etapu, na przełęczy Col de l'Ospedale. Teksańczyk nie miał najlepszego dnia i przyjechał daleko za zwycięzcą. Pomimo tego i tak na niego skierowane były wszystkie mikrofony, kamery i aparaty. Na Fedrigo, zwycięzcę etapu, czekała chyba tylko młodzież z kółka dziennikarskiego z Pałacu Młodzieży. Co prawda wszystko się działo na wysokości ponad 1500 m n.p.m. i temperatura spadła niżej, niż okienko w kiosku, ale nie zaskoczę Was jak napiszę, że w ogóle mi to nie przeszkadzało.

Jeszcze tego samego dnia udało się przeprowadzić wywiad z Michałem Gołasiem, jednym z lepszych polskich kolarzy i jedynym Polakiem startującym na Korsyce. W wyścigu brał udział także Ryszard Kiełpiński, polski masażysta grupy RadioShack, czyli ekipy, w której jeździ Armstrong. Pan Kiełpiński jeździ za Lance'm po całym świecie i jest jednym z jego najbliższych współpracowników. Długo i sympatycznie sobie porozmawialiśmy. Niezwykle ciekawy człowiek, z jeszcze bardziej niezwykłą pracą. I uprzedzając Wasze pytania. Nie, nic mi nie załatwił. Żadnego spotkania z Armstrongiem, żadnego roweru, spoconych skarpetek, czy resztek ze śniadania kolarskiej legendy. I wcale mu nie mam tego za złe i się mu nie dziwię. Właśnie dzięki temu, że nie robi takich rzeczy, jest dziś tam gdzie jest i Armstrong darzy go takim zaufaniem. W niedzielę odbył się 2 etap. Poranny 75-kilometrowy ze startu wspólnego i popołudniowa czasówka. Z tego pierwszego nie mam specjalnych wspomnień. Odbył się i tyle. Wygrał jakiś Brytyjczyk, którego nazwisko nic Wam nie będzie mówić. Istotne rzeczy działy się po etapie.

W dzieciństwie często jeździłem do Hotelu Warszawa, czy innych miejsc, w których nocowali sportowcy przed meczami w Spodku lub na Stadionie Śląskim. A to Inter Mediolan, a to reprezentacja Polski w piłce nożnej lub siatkówce. Spędzałem wtedy całe dnie na zdobywaniu zdjęć i autografów. Uzbierałem wtedy niezbędne doświadczenie, które wykorzystałem 28 marca 2010 roku. Po 2 godzinach czekania, po 48 osobach, które wydawały mi się wyglądać zupełnie jak Armstrong udało się zrobić TO zdjęcie. W tym momencie mogłem uznać całą wyprawę za kompletną.

Po południu odbyła się jazda na czas. Armstrong ponownie nie wypadł rewelacyjnie, ale wszyscy się tego spodziewali. On ma być mocny dopiero w lipcu, na Tour de France, a do tej imprezy jest jeszcze dużo czasu. Po dekoracji zwycięzców pstryknąłem sobie jeszcze fotkę z kolejną, być może jeszcze większą gwiazdą kolarstwa. Bernhard Hinault 5 razy wygrywał francuski, 3-tygodniowy wyścig. Ma też na koncie wygrane w takich wyścigach jak Giro d'Italia i Vuelta a Espana - włoskim i hiszpańskim odpowiedniku Tour de France.

W niedzielę wieczorem Porto Vecchio opustoszało. Zdecydowana większość kolarzy wyjechała, a na miejscu zostali tylko organizatorzy i garstka dziennikarzy. Sami Francuzi i ja, jeden Polak. Zostałem zaproszony na kolację, na której byle ryba kosztowała tyle co koszt całego mojego wyjazdu. Po jej zamówieniu zacząłem planować kolejny udział w programie Work&Travel, żeby na nią zarobić. Później się okazało, że stawiają organizatorzy.

Ich Szczodrość się na tym nie skończyła. I dzięki nim będę mógł napisać kolejnego posta na blogu, gdyż zaoferowali mi wyjazd na Wyścig dookoła Turcji. Czyli w Azji, poza Europą.

Epilog:

Nie potrafiłem tego wpleść w powyższy wpis, ale żeby nie było niedomówień muszę dopisać, że w podróży powrotnej, w Brukseli, miałem 24-godziną przerwę na przesiadkę. Była więc znakomita okazja, żeby pozwiedzać stolicę Belgii i Unii Europejskiej. Dwupiętrowe autobusy oferują wycieczki po całym mieście i zawożą cię do najatrakcyjniejszych turystycznie miejsc. Pewnie, Parlament Europejski czy Pałac Królewski robią wrażenie, ale i tak najciekawszy był stadion Heysel i bieg po monumentalnym budynku sądu w poszukiwaniu ubikacji (pod niesamowitą presją korytarze wydają się dłuższe).

Po powrocie pierwszą rzeczą jaką zrobiłem było wrzucenie zdjęcia na naszą-klasę. Nie dlatego żeby przyszpanować (no może trochę), ale żeby go nie stracić. Kartę mogę zgubić, komputer może wybuchnąć,a Internet trudno będzie mi zniszczyć. Niestety nie można wrzucać na portale społecznościowe plików mp3 (hmm, chyba podeślę ten pomysł do kierownictwa facebooka), a na moim dyktafonie/mp3 mam trochę wypowiedzi. Poza Gołasiem udało się pogadać z dyrektorem sportowym Armstronga, Johanem Bruyneelem i kolegą Armstronga z grupy, Chrisem Hornerem. Sam Armstrong też się tam znalazł. Co prawda pytania mu nie zadałem (z wrażenia migdałki usiadły mi chyba na strunach głosowych, albo płuca chciały wyjrzeć przez gardło co się dzieje i trochę je przyblokowały), ale jeszcze kiedyś ten moment nadejdzie. Trzeba w to wierzyć.

No i teraz mam przed sobą następny cel. Michaelu Jordanie szykuj się.