niedziela, 11 grudnia 2011

Po prostu Praga

Listopad minął pod znakiem brak wpisu na blogu, a przecież byliśmy...w Pradze. Bardzo lubię to miasto, ale trzeba przyznać, że jest strasznie drogie. Naszym patentem na to cenowe przegięcie był Groupon. Zawsze jest to dodatkowa dawka adrenaliny czy wszystko będzie ok. Być może inaczej wyobrażaliśmy sobie pater owoców, który okazał się być kilkoma winogronami i dwoma małymi jabłkami (ja oczami wyobraźni widziałam już truskawki w czekoladzie), ale za to reszta bez zastrzeżeń. Hotel bardzo ładny i czysty, a kolacja 3-daniowa (ciągle w ramach kuponu) przepyszna. W piątek wieczorem wybraliśmy się na most Karola. Może nie było tak mgliście i tajemniczo jak 3 lata temu, ale w dalszym ciągu magicznie. Wyciągnęliśmy Madzię i Bartka na Mojito, które piliśmy w meksykańskiej restauracji "Cantina", gdy byliśmy pierwszy raz w Pradze, czyli generalnie wspomnień czar. Późnym wieczorem dołączyli do nas Marysia z Damianem, Agata z Niedźwiedziem i Aldona z Przemkiem. Integracja całej ekipy przebiegła dość szybko i radośnie, co zaowocowało paroma telefonami z recepcji. Obyło się jednak bez strat w ludziach czy w sprzęcie. Z resztą z naszych obserwacji wynikało, że oprócz nas w hotelu przebywali w większości Polacy, w ramach Grouponu, w związku z tym nie zszargaliśmy znacznie naszego wizerunku za granicą. Sobota minęła nam pod znakiem spacerów po starym mieście. Podzieliliśmy się na dwie grupy wycieczkowe i zwiedziliśmy zamek, klasztorny browar czy złote uliczki. Naszej uwadze nie umknął również sklepik z zabawkami, które pamiętaliśmy z dzieciństwa i wszystkimi bohaterami czeskich bajek z Krecikiem na czele. Wieczorem, już w komplecie, spotkaliśmy się na pyszne jedzonko na rynku, by potem odwiedzić gwóźdź programu - muzeum seksu. No cóż, jest to na pewno interesujące miejsce, a eksponaty potrafią zaskoczyć. Osobiście najbardziej podobało mi się krzesło przy wyjściu , które oceniało temperament każdego, kto na nim usiadł. Wprawdzie spodziewałam się, że mam trochę bardziej gorący charakter, ale zwalam wszystko na przemarznięte po całodniowym spacerze pośladki.
W niedzielę zwiedzaliśmy praskie getto żydowskie.
Przed wyjazdem ostatni oddech atmosferą miasta na jego rynku i do domu. Jeszcze raz dzięki Marysi i Damsowi, za to że udało im się zmotywować tak dużą ekipę do wyjazdu i wszystkim za super weekend.

English

In November we went to Prague and I did not mentioned it on the blog yet. Shame on me. I really like this city, but I must admit that it is terribly expensive. Luckily we had some coupons, which made it cheaper. It is always an additional dose of adrenaline, if they will work, but everything went perfect, although I had a different expectations regarding the welcome fruit plate. I imagine myself, strawberries in chocolate or something luxury instead of those two little apples and 5 grapes, but well, nobodies perfect. The Hotel was very nice and clean, and 3-course dinner (also included in the coupon) was delicious. On Friday evening we went to the Charles Bridge. Maybe it was not so vaguely and mysteriously as 3 years ago, but still magical. We drag Madzia and Bartek to the Mexican restaurant, for an awesome Mojito, which we drank, when we were in Prague for the first time. Later in the evening the rest of the group joined us in the hotel. So all together it was 10 of us. The integration of the entire group, went quite quickly and cheerfully, which resulted in a few phone calls from the reception. It seemed like the rest of the hotel's guests also came from Poland, using the same coupons, so at least we were not pain in the ass for Czechs, but only for our people.
On Saturday we took a walk through the old town. We divided into two groups and visited the castle, monastic brewery or golden streets. We also visited the old-school
shop with toys, which we remembered from the childhood and where they sell t-shirts with the Czech cartoons. In the evening we met for a delicious dinner on the market square and then we visited... the Museum of Sex. Well, this is certainly an interesting place. Personally I liked the chair, which assessed the temper of everyone, who sat on it. Well, I had thought that I'm more hot, than it said, but I blame my butt, which was kind of frozen after a day-long walk.
On Sunday we visited Prague's Jewish ghetto.
Before leaving the city, we took our last breath of the Prague's atmosphere and then we went home. Thanks again to Mary and Dams for motivating us to go for this trip and to anyone else for awesome weekend.

niedziela, 16 października 2011

Jesienne wspominki

Za oknem złota polska jesień. Idealny moment, żeby wrzucić zaległe fotki z istotnych wakacyjnych wydarzeń i jesiennych imprez. Końcówka lata zaowocowała ślubami Oli i Adama, Agi i Macieja, a wrzesień Anety i Sebastiana. Na zdjęciach widać szczęśliwe Panny Młode i przejętych Panów Młodych. Wszystkim jeszcze raz wszystkiego naj na tej niezwykłej drodze życia. Nie martwcie się w dwójkę zawsze raźniej. Fotki zerżnięte z facebooka, bo nie wszędzie mogłam być, ale mam nadzieje, że nie zablokujecie z tego powodu mojego bloga. Po za tym mój telefon raczej nie zrobiłby takiej fotki jak ta w wodzie.
Do ciekawych imprez, na które mimo wszystko dotarłam, zdecydowanie mogę zaliczyć urodziny pewnej 6 latki. Nie ma to jak demolka pokoju, tort z barbie w środku (zdjęcie tortu oczywiście przekrzywione) i tańce hulanki swawole. Takie atrakcje to później już tylko podobno w liceum lub na wieczorach kawalerskich (szczególnie jeśli chodzi o kobietę wystającą z tortu).
W ramach powiedzenia "Cudze chwalicie swego nie znacie" wybraliśmy się z Jankiem pewnego pięknego sobotniego popołudnia do skansenu, na "Dzień Pieczonego Kartofla". Skansen znajduje się ok 1 km od naszego domu, ale ja ostatni raz byłam tam w podstawówce, a Janek nigdy. Niestety, okazało się, że moja orientacja w czasie jest porównywalna do mojej orientacji w przestrzeni i że impreza jest dopiero następnego dnia. Obsługa skansenu nie pozwoliła nam jednak opuścić skansen z pustymi brzuchami. Upiekli dla nas ziemniaki w ognisku, przyjechało również kilku strażaków, doszło paru innych zwiedzających i w kameralnej atmosferze zrobiliśmy mały before party. Na zdjęciu ognisko, jabłka, które chwilę później również zostały smakowicie upieczone, a w tle czerwony wóz strażaków. Wszystkim tym, którzy w ekspresowy sposób chcą się przenieść w sielskie wiejskie klimaty, polecam spacer między chałupami.
Z kolei w ramach szukania Pani Jesieni w górach, zdobyliśmy szczyt Równicy. Okazuje się, że człowiek nagle zyskuje wiekszy szacunek do tej niepozornej górki, gdy musi się tam wdrapać, zamiast wjechać asfaltową drogą. Niestety wyjazd do Ustronia przypłaciliśmy przeziębieniem. Janek leczył się lekami, a ja jako grupa kontrolna mlekiem i miodem. Jankowi przeszło po 7 dniach, mnie po tygodniu.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Dokładnie rok temu...

Dzisiaj mija pierwsza rocznica naszego ślubu. W zeszłym roku o tej porze bawiliśmy się na najbardziej przez nas wyczekiwanej imprezie. Z tej okazji życzę mojemu ukochanemu mężowi Jankowi, żeby nigdy się ze mną nie nudził i żebyśmy zawsze byli razem szczęśliwi. Wszystkim, którzy złożyli nam piękne życzenia baaaaardzo dziękujemy i zamieszczamy film, który w najlepszym skrócie przypomina jak to było owego 15 sierpnia 2010 roku:)




Today we celebrate our first anniversary. Last year we had fun on the best party we ever been on. I would like to wish my beloved husband Janek, so he will never be bored with me and we will be always happy together. To all who wished us all the best today - thank you sooooo much for those wonderful wishes:) Let me put here a movie, which is the best way to remind everyone what 15 August 2010 was like...

piątek, 22 lipca 2011

Starbacks w Zurychu, Winda do Nieba i Olga na Płótnie

Pod koniec czerwca miałam przyjemność po raz kolejny zawitać do Zurychu. Mimo, że byłam tam już parę razy, nie potrafiłabym nikomu poradzić co powinien zobaczyć i co zwiedzić. Nigdy jakoś nie mam ani czasu, ani weny na zwiedzanie. Zahaczam o Starbucksa, żeby kupić nowe kubki i zrobić sobie pod nim zdjęcie, a także o jakąś restaurację (najczęściej nie mającą nic wspólnego z kuchnią szwajcarską). Tak było i tym razem.
Głównym celem wyjazdu był kongres neurorehabilitacyjny INRS2011, gdzie co dwa lata podłapuję nowinki w świecie robotów do rehabilitacji.
Na miejsce dotarliśmy samochodem. Odkąd opanowałam sztukę teleportacji (podobno zasypiam zanim jeszcze zamkną się drzwi samochodu) podróż mija mi zawsze bardzo szybko. Starałam się od czasu do czasu wspierać błyskotliwą rozmową kierowcę, ale moje zbyt długie monologi mają raczej działanie usypiające. Ja osobiście nie nadaję się na kierowcę długodystansowego (na krótko raczej też nie), więc w spokoju mogłam oddać się mojej ulubionej fazie REM. Do hotelu dotarliśmy w środku nocy. Hotel mogę spokojnie polecić wszystkim , którzy wybierają się do Zurychu, a nie mają zamiaru zostawić tam wszystkich swoich oszczędności. Nazywa się Arte i znajduje się na obrzeżach miasta.
W ramach kongresu oprócz wykładów i warsztatów przygotowano również, krótką pieszą wycieczkę (na której zrobiłam to zdjęcie poniżej - ta niebieska plama to jezioro Zurych) i obiad na miejskim kąpielisku w ramach tzw. "Social Event". W ramach tego spotkania organizatorzy przygotowali również ... zawody sprawnościowe, m.in. noszenie jajka na łyżce i wody we wiadrze na głowie. Okazuje się , że Szwajcarzy nie są tacy drętwi za jakich ich mam. W ramach naszych wewnętrznych polskich social eventów wieczornych , znaleźliśmy znakomitą rodzinną włoską restaurację. Wracaliśmy tam każdego wieczora, a właściciel witał nas codziennie jak dawno niewidzianą familię. Staraliśmy się nie być dłużni. Z serwetek z restauracji nauczyliśmy się kilku włoskich słówek i za każdym razem żegnaliśmy go innymi włoskimi zwrotami.
Mimo, że jestem, kiepskim kierowcą, starałam się trochę jeździć wieczorami, żeby chłopcy mogli się napić zimnego szwajcarskiego piwka. Raz nawet zatrzymała mnie policja o 12.00 w nocy na rutynową kontrolę i zaczęła wypytywać po niemiecku co robimy w Szwajcarii i dokąd jedziemy. Pani z niemieckiego zawsze mówiła, że mamy wiedzieć pewne rzeczy nawet jak nas obudzą w środku nocy. No więc wykrzesałam z siebie najwyższą formę zdania "Wir... sind hier... auf die rehabilitation... Kongress"ufff, nawet nie wiem czy to dobrze, ale puścili nas dalej.
Generalnie wyjazd zaliczam do bardzo udanych.
Z innych nowości: Jolanta wyszła za mąż, a mała Olga Wieczorek ma już rok. Na ślubie nie mogło zabraknąć reprezentacji Technomexu. Muszę przyznać , że była to jedna ze śmieszniejszych mszy na jakiej byłam. Ksiądz Gwiazdor, co jakiś czas cytował teksy z reklam, a w ramach kazania zaśpiewał m.in. "Windą do Nieba" (nie wiem czy zdawał sobie sprawę z właściwego znaczenia słów w tej piosence) Do tego co jakiś czas przypominał o tym, że ma doktorat, a za nim stoi inny ksiądz, który jest profesorem. Ksiądz profesor był mistrzem drugiego planu i starał się nie przerywać monologów Doktora, który z kolei na koniec stwierdził, że Jola chciała uciec w połowie mszy. W każdym razie Państwo Młodzi wyglądali przepięknie, a kościół był super przystrojony. Mi i Oli aż się łezka w oku pojawiła, że nasze śluby były już rok temu.
Mała Olga też urodziła się już rok temu, ach jak ten czas leci. Z tej okazji postanowiłam zrobić małej Oldze prezent. Szczerze mówiąc nie liczyłam na to, że zainteresuje się nim od razu, ale, że może za kilka lat doceni swoją pamiątkę pierwszych urodzin od cioci Sikorki. Okazało się, że trochę wzbudziłam ciekawość Olgi, bo przyglądała się mojemu dziełu i pokazywała to na oko , to na nos. (chyba miała na myśli "Ciotka, ten nos zupełnie nie podobny, a oczy mam jeszcze bardziej zalotne") No nic, wam też dam do oceny moje dzieło roku (bo zdarza mi się malować z częstotliwością raz na rok) I serię pt. "How was it made?"


English

In June I had a pleasure to visit Zurich again. Although I was there already few times before, I would not be able to advise anyone, what to see and what exactly to visit. Somehow I never had time or the inspiration to explore it better. I always go to Starbucks to buy new cups and take a picture next to it and then I eat in a restaurant (most often, which has nothing to do with the Swiss kitchen). I also repeated that scenario this time.
The main purpose of the trip was the neurorehabilitation Congress INRS2011. Every two years I try to catch up the news regarding the rehabilitation robots.
We took a car to get there. Ever since I mastered the art of teleportation (I fall asleep before they lock the car door) the travel for me passes very quickly. I tried from time to time to assist the driver with my brilliant conversation, but my monologues are
too long, so they have rather soporific effect. I am personally not a very good long-distance driver (also not a short-distance one), so I was able to dive into my favorite REM phase during the hole trip. We arrived to the hotel is in the middle of the night. I can easily recommend it to all, who choose to travel to Zurich, and do not intend to leave all their savings there. It's called Arte, and is located outside of the city.
In addition to lectures and workshops, there was also a short hike included as a part of the congress (during which I took this picture below - this blue spot is Lake Zurich)
After it, the
"Social Event" dinner took place on the town swimming pool. As part of this meeting, the organizers have also prepared ... fitness competitions, including exercises like "an egg on a spoon" and "water in a bucket on your head". As part of our internal Polish social events in the evenings, we found a great Italian restaurant. We ate there every evening, and the owner greeted us always like a long ago not seen family. We also tried to make his day. We learned few Italian words from the napkins from the restaurant and every time we said goodbye with different Italian phrases.
Although I am a lousy driver, I tried to give a ride to the guys in the evenings, so they could enjoy a cold Swiss beer.
Once the policeman stopped me at 12.00 at night on a routine check up and he began to question me, what are we doing in Switzerland and where are we were going to. My German teacher used to always, that we should know certain things in German, even if we
are waken up in the middle of the night. So I cough out "Wir sind hier ... auf die rehabilitation... Kongress" Well, I do not know if it was any good, but they let us go. Overall, the trip was very successful.
Other news: Jolanta got married, and little Olga Wieczorek is a 1 year old now. Nice Technomex representation showed up at the wedding. I must admit that it was one of the funniest Mass, which I participated in. The priest quoted the texts from the advertisements and he sang the songs during the homily. From time to time he was reminding that has a doctorate, and behind him another priest is standing, who is actually a professor. Professor Priest was a master of the second plan and tried not to interrupt the Doctor's monologues, who said btw at the end that Jola wanted to escape in the middle of the mass. Anyway they both looked beautiful and the church was very nice decorated. Me and Ola were reminding ourselves, that our wedding was already a year ago.
Little Olga was born a year ago as well, oh how time flies. On this occasion I decided to do a small gift for Olga. Frankly I expected, that she will not be interested in it right away, but maybe in a few years she will appreciate this nice gift, from her aunt. It turned out that, she was a little bit curios of it already. She looked at my work and point out the eye, a the nose. (she probably meant, "The nose is not quite similar, and my eyes are more flirtatious") Well, I also put the picture here , for everyone to see, with pics "How was it made?"
(see above)

czwartek, 5 maja 2011

Duuużo skał, chińczyk i śnieg...Majówka 2011

Dawno już nie byłam na tak udanym wyjeździe. Po eskapadach w stylu "pupeczka z samochodu do hotelu" powoli przestawałam wierzyć, że znowu pojadę w góry.
Na szczęście "Tam gdzie byłych harcerek dwie, tam szansa na Góry i Kudowę".
Już w piątek wyruszyłyśmy z Marysią samochodem, zaraz po pracy, żeby wcześniej odebrać klucze do naszych pokoi.
(miejsce na reklamę : www.linda-kudowa.pl, 35 zł za noc).
Podstawowa zasada dwóch kobiet jadących autem to sprawić żeby podróż się nie dłużyła.
Zaczęłyśmy, więc klachać w Gliwicach i skończyłyśmy na granicy z Czechami, bo okazało się, że przegadałyśmy zakręt do Kudowej.
Patrol tropiący dojechał w nocy, a samotny jeździec na motorze Damian, następnego dnia.
W sobotę udało nam się zaliczyć "Błędne Skały" i już w pełnym składzie "Szczeliniec".
W niektórych miejscach trzeba przecisnąć się wąskimi przesmykami, więc nie polecam białych strojów lub rozłożystych sukien balowych ( suknie ślubne na pewno odpadają). Na zdjęciu my w szczelinie i jakiś Pan na końcu - tzw. mistrz piątego planu.
Kto żywi się wyłącznie fastfoodem, niestety utyka na pierwszej skalnej bramce.
W niedzielę wyruszyliśmy do skalnego miasta w Czechach.
Teplickie i Adrszpaskie Skały, są niesamowite. Te pierwsze, są teoretycznie mniej spektakularne, ale za to bardziej urokliwe. Te drugie, niby bardziej komercyjne, ale zaskakujące widokami, jak choćby tego lazurowego jeziorka ze zdjęciu.
Dość interesujące były nazwy skał np. "jeż na żabie" czy "ręka trzymająca loda". Nasi zachodnio-południowi sąsiedzi spod znaku knedlików, mają naprawdę ułańską fantazję. My również nazywałyśmy skały i do tego po czesku. I tak nasza wersja jednej z formacji to: "Oprzyrządowana glista" ponieważ skała przypominała, nam studentkom fizjoterapii, tasiemca uzbrojonego.
Na moją szczególną uwagę zasłużyła również "Dolina Anny". W poniedziałek żeńska część wycieczki wybrała się na "Grzyby" (skalne oczywiście), a męska na pizzę z grzybami.
Popołudniu przypadkiem trafiliśmy do kaplicy czaszek. Na ścianach niewielkiego pomieszczenia znajduje się około 3000 czaszek i ludzkich kości, a w krypcie pod kaplicą kolejne 20-30 tysięcy. Generalnie da się odczuć powagę tego miejsca, a po plecach przebiega dreszcz niepokoju.

Kudowa, jak na uzdrowisko przystało, ma do zaoferowania również wody mineralne. Po pierwsze trzeba mieć pełną świadomość, że piję się wodę leczniczą, inaczej mamy wrażenie, że woda z jednego z dwóch źródeł, to kranówa z przerdzewiałych rur. Wieczór upłynął nam na biciu rekordów w grze w sześcioosobowego ... Chińczyka. Był to swoisty maraton, ja odpadłam (lub raczej padłam) o 1.00 , zwyciężyła Marysia (około 2.00).
Ostatniego dnia rano dostałam sms-a następującej treści "Idziemy na narty?". Odsunęłam zasłony, a tam 1 stycznia. Dzięki temu ostatniemu podrygowi Pani Zimy wracaliśmy do domu 7 godzin. Nie omieszkaliśmy podzielić się tą wiadomością oraz aktualną sytuacją na drogach województwa dolnośląskiego ze słuchaczami radia Wrocław. Na antenie pozdrowiliśmy "Damiana i Marysię z samochodu przed nami". Prowadzący pogratulował nam dobrego nastroju mimo tych niesprzyjających warunków atmosferycznych. Po kolejnych komunikatach radiowych i po krótkim rozeznaniu sytuacji przed nami, postanowiliśmy zawrócić i ruszyć inną drogą. Jak to mówią: Lepiej długo jechać przez Czechy, niż długo stać w Polsce (przysłowie własne, mało patriotyczne). I tak krętymi górskimi drogami dotarliśmy do domu. Jedynie Damian musiał wracać po swój motor kilka dni później...
Podsumowując, skały, skałki, skałeczki, słońce i dobrzy znajomi to całkiem dobry przepis na udaną majówkę.

sobota, 23 kwietnia 2011

Wesołych Świąt Wielkanocnych !

Można spokojnie przyjąć, że na blogu panował post. Przez minimum 40 dni nic się nie działo. Nadeszła jednak Wielkanoc, która przynosi radość i takie małe króliki poniżej. Jeśli chodzi o życzenia to myślę, że przyda się wszystkim odpoczynek, nadzieja i uśmiech. Bardziej ambitne i radosne życzenia znajdziecie rano w radiu plus, w ramach Myśli na Dobry Dzień ks. Jerzego Kownackiego. Słucham tego, gdy z piskiem opon wjeżdżam na teren Technomexu lub gdy dopiero zjeżdżam z autostrady (w przypadku opóźnień na trasie).

Teraz mamy poniedziałkowy wielkanocny wieczór czyli zakończenie świętowania. Mogę więc krótko podsumować tegoroczną Wielkanoc. Na pewno nauczyłam się kilku rzeczy:
1. Wiem dlaczego tak rzadko myję okna... bo to strasznie męczące jest.
2. Świąteczne porządki umożliwiają znalezienie rzeczy, które uznało się za zaginione i dawno temu zaprzestano ich poszukiwań.
3. Jestem już chyba nieatrakcyjnym obiektem chodzącym, bo nikt mnie nie zaatakował na ulicy z wiadrem wody.
4. Żołądek jest jak czarna dziura, wszystko wchłonie.
5. Odnośnie punktu 1. , gdy jednak już się je umyję, świat za oknem wygląda jak na Discovery Chanel w HD.


Korzystając z okazji, że jest to mój blog i mogę tu pisać co tylko chcę i pozdrawiać kogo chcę (w przeciwieństwie do programu "Must Be the Music", gdzie występujący muszą czasami walczyć o mikrofon z prowadzącą) chciałabym pozdrowić Ciocię Fredę, która czyta bloga:) Jednocześnie przeprosić za wszelkie pomyłki gramatyczno - ortograficzne (Ciocia jest Polonistką).

Gdyby stworzono wersję filmu "Kevin Sam w Domu w Wielkanoc" łatwiej byłoby wejść w klimat świąt, ale i bez tego było całkiem fajnie. Zabawy z pięcioletnią chrześnicą Janka - Tosią, zawsze nadają urok wszystkim wydarzeniom rodzinnym. Szczególnie kiedy człowiek spala kalorie z wielkanocnego śniadania, bo musi walczyć ze smokiem.

Hurra! ... Przed chwilą rzutem na taśmę zostałam oblana wodą...

English

After over 40 days of the fast,when nothing was going on the blog, we have Easter at last.
It brings us joy and little rabbits, which You can see on the pic.
Please accept those Easter wishes from me and Janek.

Certainly I've learned few things during this Easter:

1. The reason, why I rarely wash my windows is ... because it is very tiring.
2. Cleaning your house before Easter, helps you find things, that you considered as lost forever.
3. I am not attractive anymore, because nobody attacked me on the street with a bucket of water today (that is a tradition after all)
4. The stomach is like a black hole, can absorb everything.
5. Regarding point 1 , when they are finally clean, the world outside looks like on the Discovery Channel in HD.


If there would be a version of the "Home Alone during Easter," it would be easier to enter the atmosphere of those holidays, but without that it was pretty cool anyhow. Having fun with five-year-old Tosia, always makes all family events unique. Especially when You burn all additional calories, cause You have to fight the dragon...


środa, 16 lutego 2011

Z bratowego punktu widzenia

Jeszcze nigdy nie byłem w kraju, w którym wszystko byłoby tak inne. Inna strefa czasowa, gniazdka, religia, lewostronny ruch drogowy, brak pór roku, ryż na śniadanie i wąż z wodą zamiast papieru toaletowego w ubikacji. Gdyby kraj ten leżał kilkanaście kilometrów bardziej na południe i spływająca woda w wannie kręciła się w lewo to bym chyba zwariował. Na szczęście Malezja zmieściła się na północy.

Jak chyba już kiedyś pisałem nie jestem wielkim fanem latania samolotem. Przy pierwszej drobnej turbulencji szukam kartki i długopisu, żeby spisać testament. Jestem jedyną osobą, która czyta ulotkę o wyjściach bezpieczeństwa i faktycznie słucha stewardes podczas ich zajęć z BHL (Bezpieczeństwo i Higiena Lotu). Czekając na odprawę zwykle analizuję każdego pasażera z osobna, oceniając po twarzy i sposobie zachowania, czy może być terrorystą. Z oczywistych względów moja uwaga skupia się głównie na Muzułmanach. Dotychczas latałem głównie do krajów zachodnich, gdzie islamiści stanowili mniejszość. Tym razem jednak leciałem do Malezji, więc w samolocie roiło się od wyznawców Allaha. Wiem, że nie każdy Muzułmanin to terrorysta. Ba, 99% to porządni obywatele. W samolocie zmienia mi się jednak cały światopogląd. Potrafię tam nawet zjeść znienawidzone przeze mnie gotowane warzywa i nagle pojawia mi się ochota na herbatę. Nie czuję się w powietrzu komfortowo i już. Nie cieszyłem się więc na 14 godzin lotu.

„Mamy problem” – to jedno z tych zdań, których nigdy nie chcesz usłyszeć od pilota. Inne to „Dzień dobry, będę dzisiaj państwa pilotem i będzie to mój pierwszy lot bez instruktora”. Mi przytrafiło się to pierwsze. Gdy tylko wypłynęło ono z głośników zrobiło mi się ciepło jak pasażerom pociągu, w którym ogrzewanie jeszcze się nie zepsuło. Na szczęście zdanie to miało dalszą część. „Mamy problem z systemem komputerowym w państwa telewizorach, więc przez jakiś czas nie będzie można oglądać filmów”. To już bym chyba wolał zepsuty jeden z dwóch silników. Samoloty mogą latać na jednym, a lecieć 14 godzin bez filmów to już samobójstwo.

Ogólnie jednak nie było aż tak źle, a awaria szybko została naprawiona. Malezyjskie linie zatrudniają najlepszych piratów internetowych, którzy najwidoczniej ściągają dla nich najlepsze filmy. Część z nich nie miała jeszcze swojej premiery. Niestety zanim obejrzałem wszystko co chciałem musieliśmy lądować. Pilot przerwał mi w końcówce „The Town” i teraz nie wiem, czy dziewczyna Bena Afflecka, którą poznał porywając ją podczas napadu na bank, mu wybaczyła. Zakładam, że nie.

Po wylądowaniu w Malezji nie czułem wielkiej ekscytacji z tego powodu. Moja obojętność bardzo mi się nie podobała. Byłem przecież na drugim końcu ziemi, a czułem się jakbym wsiadł w autobus 51 na Tysiącleciu, przejechał całą trasę i wysiadł w Ligocie. Długa podróż i wysiadka w lesie. Nic specjalnego. Później dopiero zaczęło do mnie dochodzić gdzie jestem. Gdy zamiast dzików buszujących po Stargańcu, zobaczyłem spacerujące po ulicy małpy. Gdy temperatura podskoczyła do takiego poziomu, że malezyjskie kobiety zaczęły rozważać przejście na chrześcijaństwo, byle tylko zrzucić z siebie to okrycie zasłaniające całe ciało. Wreszcie poczułem się tak jak czuć się powinienem, na oficjalnej kolacji na plaży, przy jednym z luksusowych resortów. Widok na morze i wyspy, fajna muzyka i przede wszystkim masa jedzenia wystarczyły.

Następnego dnia odbyła się prezentacja grup kolarskich. No właśnie, najwyższy czas wytłumaczyć po co do tej Malezji pojechałem. Zaprosili mnie organizatorzy wyścigu Tour de Langkawi. No może nie tyle zaprosili, co sam się wprosiłem, a oni za wszystko zapłacili. W zamian pisałem relację z etapów, zbierałem wypowiedzi kolarzy i informowałem kibiców kolarstwa w Polsce co się tam dzieje. Miałem o czym pisać, bo w wyścigu brała udział polska grupa CCC Polsat Polkowice.

O prezentacji pisać nie musiałem, bo nie było o czym. Zawodnicy przyjechali, pomachali i odjechali. Ciekawiej było przed, gdy dosiadło się do mnie kilku malezyjskich gimnazjalistów. Po chwili zapytali skąd jestem. Gdy odpowiedziałem, że z Polski rozpoczęła się ponad godzinna rozmowa. Najpierw z pięcioma gimnazjalistami, później dziesięcioma, później dosiadła się żeńska klasa zauroczona białym człowiekiem, w krótkich spodenkach. Pytali o wszystko, jaki smak ma wieprzowina, jak to jest dotknąć śnieg, jaka jest najbardziej znana polska plaża (czy polskie plaże mają w ogóle jakieś nazwy?). Gdy zapytali o sławnego Polaka postanowiłem wyciągnąć najcięższe działa. Papież! Nie ma na świecie nikogo bardziej słynnego, a tym bardziej nie ma na świecie bardziej sławnego Polaka. Po chwili przypomniało mi się, że rozmawiam z małymi Muzułmanami, których na religii uczy się jak latać samolotami (żart), albo o tym, że w czasie ramadanu nie można dłubać w nosie. W programie nie ma słowa o papieżu. – Wiecie kto to jest papież? – zapytałem. Widziałem po ich oczach, że nie wiedzą o czym mówię. – „No wiecie, to jest taka najbardziej znana osoba w Kościele katolickim. Taki wasz Muhammad Ali.” Oczywiście tego nie powiedziałem, bo byłoby to wyjątkowo głupie, nawet na moje standardy. Rozmowa zakończyła się zaproszeniem do ich szkoły i propozycją udziału w treningu siatkówki. Nie poszedłem, bo i tak bym tej szkoły nie znalazł. Poza tym było za gorąco i mi się nie chciało. Nie obrazili się z tego powodu i dziś mam na facebooku 4 młodocianych znajomych z Malezji.

Po pierwszym etapie, który był rozgrywany na wyspie Langkawi, popłynęliśmy statkiem do Malezji. Gdy schodziliśmy z pokładu witały nas setki kibiców, którzy nie odróżniali kolarzy od reszty. Przez chwilę mogłem się poczuć jak Lance Armstrong. Ludzie krzyczeli, chcieli, żebym przybił im piątkę i dał ze sobą zrobić zdjęcie. Poczęstowali mnie sokiem z kokosu. Skosztowałem i poczułem się jakbym właśnie wypił wodę, w której prałem skarpetki z przebiegniętego przed chwilą maratonu. – Całkiem dobre – skłamałem z uśmiechem na twarzy.

Przez kolejne dni jechałem wraz z wyścigiem i zwiedzałem północno-zachodnią część Malezji. Poznałem dziennikarzy z Algierii, Chin, Japonii, Singapuru, Włoch, Hiszpanii, Australii i Irlandii. Irlandczyka poznałem najlepiej, bo mieszkałem z nim w pokojach hotelowych. Nigdy nie spotkałem człowieka, który by tak dużo pracował. Wstawał o 7 i pisał. W czasie etapu pisał, po etapie pisał, w czasie kolacji pisał, po kolacji pisał. Chodził spać o 1 w nocy i po 4 dniach takiego wysokiego tempa pracy zaczął się dziwnie zachowywać. Zasypiał przed laptopem, gadał bez sensu i prawie w ogóle nie jadł. Gdy sytuacja robiła się krytyczna, szedł na chwilę do pokoju, zasypiał w ubraniu w pozycji Draculi i po godzinnej drzemce wracał do pracy. Jeździłem też w samochodzie z chińską panią fotograf. Także pracoholiczką. Najprawdopodobniej zrobiła zdjęcie każdej osobie, która stała przy trasie. Cały czas coś notowała swoim małym chińskim ołóweczkiem, w małym chińskim notesiku (naprawdę wszystko miała takie chińsko-małe). Zawsze chodziła spocona, bo nosiła ze sobą 3 aparaty i torbę. Trzeba jednak przyznać, że była zaopatrzona na każde warunki i nic ją nie zaskoczyło. Czasami jej zazdrościłem, że wzięła ze sobą coś, co akurat mi by się bardzo przydało. Na przykład takie zapinane worki, do których można było wsadzić książkę, albo aparat i były bezpieczne w przypadku deszczu. Niestety deszczu nie brakowało. Miałem pecha, bo akurat w tym roku poprzesuwały się okresy monsunowe i przez 4-5 dni padało. Nikt nie pamiętał takiej pogody od początku istnienia wyścigu. Najgorzej było na szczycie podjazdu pod Genting Highlands, gdzie kończył się jeden z etapów. Gdybym był kolarzem, to właśnie na tym etapie zakończyłbym karierę i wyrzucił rower do rowu. Padało, było zimno, wiało i nic nie było widać przez mgłę. Była ona tak potężna, że dostała się nawet do hotelu. Chociaż w tym przypadku hotel to nieodpowiednie słowo. To było Silesia City Center, park rozrywki i małe Las Vegas wciśnięte pod dach, a całość obudowana była hotelami. Wszystko to znajdowało się 1760 metrów n.p.m. Na kolację szedłem tak długo, że po deserze zacząłem się zastanawiać, czy jest sens wracać. Następnego dnia było przecież śniadanie i nie wiedziałem, czy zdążę na nie dotrzeć. Restauracja była tak daleko, że w połowie drogi musiałem zmienić czas w zegarku na nową strefę czasową.

Anomalie pogodowe były dla mnie poważnym zagrożeniem. Mogły sprawić, że wrócę do Polski nieopalony! Na szczęście ostatniego dnia, w Kuala Lumpur wyszło słońce. I to porządne. Nie obchodziło mnie to, że groziło mi skrajne przegrzanie organizmu. Nie miałem zamiaru wchodzić do cienia. Wiedziałem, że to był mój ostatni dzień w upalnym słońcu przez najbliższy miesiąc i musiałem wykorzystać okazję.

Droga powrotna zaczęła się tego samego dnia, w którym zakończył się wyścig. Ponownie lot samolotem okazał się za krótki na obejrzenie wszystkich filmów i nie wiem, co się stało z człowiekiem, który był zablokowany w skalnej szczelinie przez „127 godzin”. Wiem jednak co się stało z osobą, która przeżyła szok termiczny lądując w Warszawie. Pisze teraz wpis na bloga.

Ps. W tym wpisie starałem się nie pisać o kolarstwie. Zresztą po 10 dniach pisania mam już tego trochę dosyć. Jeśli kogoś interesuje kto wygrał, kto przegrał, a kto zremisował, zapraszam na stronę pro-cycling.org.

niedziela, 30 stycznia 2011

Przełomy...

Zacznijmy od zaległego zdjęcia. Jest to prawdopodobnie jedno z ostatnich zdjęć ślubnych na blogu. Fala wesel powoli przechodzi bokiem. Jeśli jednak zrobię kolejne przechylone zdjęcie tortu, nie omieszkam go tu umieścić. Mery i Dams są małżeństwem już ponad 4 miesiące. Rok 2010 ślubem podsumowali również Kasia z Grzesiem. Jeszcze raz wszystkiego dobrego na tej nowej drodze życia. Skoro wesela już za nami, prawdopodobnie teraz na blogu częściej będą się pojawiać bejbiki. Nowy rok od bobasa rozpoczęła Ilona. Na fotce mała Hania, mówiąca światu "Jestem!!!". Jednym słowem rok 2010 zakończył się pomyślnie, a rozpoczął jeszcze lepiej. Ja przywitałam go z trzydziestoosobową ekipą w Kirach obok Zakopanego. Muszę przyznać, że było to "all inclusive". Był spacer górami, narty, imprezki, poker i gorące źródła, wszystko czego potrzeba, żeby podsumować wyjazd jako bardzo udany. Jakoś tak się złożyło, że trzymałam kasę podczas tego wyjazdu, więc tym bardziej Janek się ucieszył, gdy wygrał sobie 80 zł w pokera. O północy puszczalismy lampiony do nieba i paliliśmy zimne ognie.
Mówi się, że taki jaki Nowy Rok, taki cały rok (albo to chodziło o wigilie?!) Większość osób miało prawdopodobnie tego dnia nieznośny ból głowy, co źle rokuje na resztę 2011. My byliśmy wymoczyć nasze pupki w wodach termalnych, co oznacza, że cały 2011 upłynie mi na byczeniu się w wannie.
Generalnie styczeń bywa ponury i przypadają na niego te wszystkie depresyjne dni, o których pisałam dokładnie rok temu. Na zimową depresję polecam np. kontakt z Olgą z ostatniej fotki- córkę dumnych rodziców Ani i Wojtka. Od razu jakoś na duszy weselej po kontakcie z takim małym ludzikiem. Na ponurą pogodę dobre są również opowieści z dalekiej podróży, ale to pozostawię już mojemu bratu...

p.s. acha, na koniec polecam bloga Zguby o modzie www.lovestylethings.pinger.pl