środa, 16 lutego 2011

Z bratowego punktu widzenia

Jeszcze nigdy nie byłem w kraju, w którym wszystko byłoby tak inne. Inna strefa czasowa, gniazdka, religia, lewostronny ruch drogowy, brak pór roku, ryż na śniadanie i wąż z wodą zamiast papieru toaletowego w ubikacji. Gdyby kraj ten leżał kilkanaście kilometrów bardziej na południe i spływająca woda w wannie kręciła się w lewo to bym chyba zwariował. Na szczęście Malezja zmieściła się na północy.

Jak chyba już kiedyś pisałem nie jestem wielkim fanem latania samolotem. Przy pierwszej drobnej turbulencji szukam kartki i długopisu, żeby spisać testament. Jestem jedyną osobą, która czyta ulotkę o wyjściach bezpieczeństwa i faktycznie słucha stewardes podczas ich zajęć z BHL (Bezpieczeństwo i Higiena Lotu). Czekając na odprawę zwykle analizuję każdego pasażera z osobna, oceniając po twarzy i sposobie zachowania, czy może być terrorystą. Z oczywistych względów moja uwaga skupia się głównie na Muzułmanach. Dotychczas latałem głównie do krajów zachodnich, gdzie islamiści stanowili mniejszość. Tym razem jednak leciałem do Malezji, więc w samolocie roiło się od wyznawców Allaha. Wiem, że nie każdy Muzułmanin to terrorysta. Ba, 99% to porządni obywatele. W samolocie zmienia mi się jednak cały światopogląd. Potrafię tam nawet zjeść znienawidzone przeze mnie gotowane warzywa i nagle pojawia mi się ochota na herbatę. Nie czuję się w powietrzu komfortowo i już. Nie cieszyłem się więc na 14 godzin lotu.

„Mamy problem” – to jedno z tych zdań, których nigdy nie chcesz usłyszeć od pilota. Inne to „Dzień dobry, będę dzisiaj państwa pilotem i będzie to mój pierwszy lot bez instruktora”. Mi przytrafiło się to pierwsze. Gdy tylko wypłynęło ono z głośników zrobiło mi się ciepło jak pasażerom pociągu, w którym ogrzewanie jeszcze się nie zepsuło. Na szczęście zdanie to miało dalszą część. „Mamy problem z systemem komputerowym w państwa telewizorach, więc przez jakiś czas nie będzie można oglądać filmów”. To już bym chyba wolał zepsuty jeden z dwóch silników. Samoloty mogą latać na jednym, a lecieć 14 godzin bez filmów to już samobójstwo.

Ogólnie jednak nie było aż tak źle, a awaria szybko została naprawiona. Malezyjskie linie zatrudniają najlepszych piratów internetowych, którzy najwidoczniej ściągają dla nich najlepsze filmy. Część z nich nie miała jeszcze swojej premiery. Niestety zanim obejrzałem wszystko co chciałem musieliśmy lądować. Pilot przerwał mi w końcówce „The Town” i teraz nie wiem, czy dziewczyna Bena Afflecka, którą poznał porywając ją podczas napadu na bank, mu wybaczyła. Zakładam, że nie.

Po wylądowaniu w Malezji nie czułem wielkiej ekscytacji z tego powodu. Moja obojętność bardzo mi się nie podobała. Byłem przecież na drugim końcu ziemi, a czułem się jakbym wsiadł w autobus 51 na Tysiącleciu, przejechał całą trasę i wysiadł w Ligocie. Długa podróż i wysiadka w lesie. Nic specjalnego. Później dopiero zaczęło do mnie dochodzić gdzie jestem. Gdy zamiast dzików buszujących po Stargańcu, zobaczyłem spacerujące po ulicy małpy. Gdy temperatura podskoczyła do takiego poziomu, że malezyjskie kobiety zaczęły rozważać przejście na chrześcijaństwo, byle tylko zrzucić z siebie to okrycie zasłaniające całe ciało. Wreszcie poczułem się tak jak czuć się powinienem, na oficjalnej kolacji na plaży, przy jednym z luksusowych resortów. Widok na morze i wyspy, fajna muzyka i przede wszystkim masa jedzenia wystarczyły.

Następnego dnia odbyła się prezentacja grup kolarskich. No właśnie, najwyższy czas wytłumaczyć po co do tej Malezji pojechałem. Zaprosili mnie organizatorzy wyścigu Tour de Langkawi. No może nie tyle zaprosili, co sam się wprosiłem, a oni za wszystko zapłacili. W zamian pisałem relację z etapów, zbierałem wypowiedzi kolarzy i informowałem kibiców kolarstwa w Polsce co się tam dzieje. Miałem o czym pisać, bo w wyścigu brała udział polska grupa CCC Polsat Polkowice.

O prezentacji pisać nie musiałem, bo nie było o czym. Zawodnicy przyjechali, pomachali i odjechali. Ciekawiej było przed, gdy dosiadło się do mnie kilku malezyjskich gimnazjalistów. Po chwili zapytali skąd jestem. Gdy odpowiedziałem, że z Polski rozpoczęła się ponad godzinna rozmowa. Najpierw z pięcioma gimnazjalistami, później dziesięcioma, później dosiadła się żeńska klasa zauroczona białym człowiekiem, w krótkich spodenkach. Pytali o wszystko, jaki smak ma wieprzowina, jak to jest dotknąć śnieg, jaka jest najbardziej znana polska plaża (czy polskie plaże mają w ogóle jakieś nazwy?). Gdy zapytali o sławnego Polaka postanowiłem wyciągnąć najcięższe działa. Papież! Nie ma na świecie nikogo bardziej słynnego, a tym bardziej nie ma na świecie bardziej sławnego Polaka. Po chwili przypomniało mi się, że rozmawiam z małymi Muzułmanami, których na religii uczy się jak latać samolotami (żart), albo o tym, że w czasie ramadanu nie można dłubać w nosie. W programie nie ma słowa o papieżu. – Wiecie kto to jest papież? – zapytałem. Widziałem po ich oczach, że nie wiedzą o czym mówię. – „No wiecie, to jest taka najbardziej znana osoba w Kościele katolickim. Taki wasz Muhammad Ali.” Oczywiście tego nie powiedziałem, bo byłoby to wyjątkowo głupie, nawet na moje standardy. Rozmowa zakończyła się zaproszeniem do ich szkoły i propozycją udziału w treningu siatkówki. Nie poszedłem, bo i tak bym tej szkoły nie znalazł. Poza tym było za gorąco i mi się nie chciało. Nie obrazili się z tego powodu i dziś mam na facebooku 4 młodocianych znajomych z Malezji.

Po pierwszym etapie, który był rozgrywany na wyspie Langkawi, popłynęliśmy statkiem do Malezji. Gdy schodziliśmy z pokładu witały nas setki kibiców, którzy nie odróżniali kolarzy od reszty. Przez chwilę mogłem się poczuć jak Lance Armstrong. Ludzie krzyczeli, chcieli, żebym przybił im piątkę i dał ze sobą zrobić zdjęcie. Poczęstowali mnie sokiem z kokosu. Skosztowałem i poczułem się jakbym właśnie wypił wodę, w której prałem skarpetki z przebiegniętego przed chwilą maratonu. – Całkiem dobre – skłamałem z uśmiechem na twarzy.

Przez kolejne dni jechałem wraz z wyścigiem i zwiedzałem północno-zachodnią część Malezji. Poznałem dziennikarzy z Algierii, Chin, Japonii, Singapuru, Włoch, Hiszpanii, Australii i Irlandii. Irlandczyka poznałem najlepiej, bo mieszkałem z nim w pokojach hotelowych. Nigdy nie spotkałem człowieka, który by tak dużo pracował. Wstawał o 7 i pisał. W czasie etapu pisał, po etapie pisał, w czasie kolacji pisał, po kolacji pisał. Chodził spać o 1 w nocy i po 4 dniach takiego wysokiego tempa pracy zaczął się dziwnie zachowywać. Zasypiał przed laptopem, gadał bez sensu i prawie w ogóle nie jadł. Gdy sytuacja robiła się krytyczna, szedł na chwilę do pokoju, zasypiał w ubraniu w pozycji Draculi i po godzinnej drzemce wracał do pracy. Jeździłem też w samochodzie z chińską panią fotograf. Także pracoholiczką. Najprawdopodobniej zrobiła zdjęcie każdej osobie, która stała przy trasie. Cały czas coś notowała swoim małym chińskim ołóweczkiem, w małym chińskim notesiku (naprawdę wszystko miała takie chińsko-małe). Zawsze chodziła spocona, bo nosiła ze sobą 3 aparaty i torbę. Trzeba jednak przyznać, że była zaopatrzona na każde warunki i nic ją nie zaskoczyło. Czasami jej zazdrościłem, że wzięła ze sobą coś, co akurat mi by się bardzo przydało. Na przykład takie zapinane worki, do których można było wsadzić książkę, albo aparat i były bezpieczne w przypadku deszczu. Niestety deszczu nie brakowało. Miałem pecha, bo akurat w tym roku poprzesuwały się okresy monsunowe i przez 4-5 dni padało. Nikt nie pamiętał takiej pogody od początku istnienia wyścigu. Najgorzej było na szczycie podjazdu pod Genting Highlands, gdzie kończył się jeden z etapów. Gdybym był kolarzem, to właśnie na tym etapie zakończyłbym karierę i wyrzucił rower do rowu. Padało, było zimno, wiało i nic nie było widać przez mgłę. Była ona tak potężna, że dostała się nawet do hotelu. Chociaż w tym przypadku hotel to nieodpowiednie słowo. To było Silesia City Center, park rozrywki i małe Las Vegas wciśnięte pod dach, a całość obudowana była hotelami. Wszystko to znajdowało się 1760 metrów n.p.m. Na kolację szedłem tak długo, że po deserze zacząłem się zastanawiać, czy jest sens wracać. Następnego dnia było przecież śniadanie i nie wiedziałem, czy zdążę na nie dotrzeć. Restauracja była tak daleko, że w połowie drogi musiałem zmienić czas w zegarku na nową strefę czasową.

Anomalie pogodowe były dla mnie poważnym zagrożeniem. Mogły sprawić, że wrócę do Polski nieopalony! Na szczęście ostatniego dnia, w Kuala Lumpur wyszło słońce. I to porządne. Nie obchodziło mnie to, że groziło mi skrajne przegrzanie organizmu. Nie miałem zamiaru wchodzić do cienia. Wiedziałem, że to był mój ostatni dzień w upalnym słońcu przez najbliższy miesiąc i musiałem wykorzystać okazję.

Droga powrotna zaczęła się tego samego dnia, w którym zakończył się wyścig. Ponownie lot samolotem okazał się za krótki na obejrzenie wszystkich filmów i nie wiem, co się stało z człowiekiem, który był zablokowany w skalnej szczelinie przez „127 godzin”. Wiem jednak co się stało z osobą, która przeżyła szok termiczny lądując w Warszawie. Pisze teraz wpis na bloga.

Ps. W tym wpisie starałem się nie pisać o kolarstwie. Zresztą po 10 dniach pisania mam już tego trochę dosyć. Jeśli kogoś interesuje kto wygrał, kto przegrał, a kto zremisował, zapraszam na stronę pro-cycling.org.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ale się rozpisałeś... bardzo ciekawie. Wyczuwam jednak pewną negatywność. Coś Ci leży na sercu? A może naprawde brak Ci słońca. Wiosno przyjdź!
Pozdrawiam
A.P.

Anonimowy pisze...

Tak trzymać, "nagatywności", a przede wszystkim dystansu nigdy za wiele - szczególnie wśród otaczającego nadmiaru publikacji "skrajnej".
Nie jestem pewien, o co mi chodziło ale wpis jest sponsorowany przez litery
l,o,g,w,k. (co jest bardzo podejrzanie sugestywne)
Ale się nie zaloguję
wk

Sikorka pisze...

Mimo, że się nie zalogował, to wygląda mi to na wpis Siwego;) hehe, pozdrowienia

Słusznie,apropos tej negatywności, trzeba czasem odejść od zmysłów by nie zwariować.