Wróciliśmy z dalekiej podróży...gdzie niestety nie mieliśmy neta. W przeciwnym razie zasypywalibyśmy was tonami zdjęć na bieżąco (mamo zauważ brak błędu w słowie bieżąco;) ).
Z tego co pamiętam ostatnie sprawozdanie było z Miami, gdzie szykowaliśmy się do drogi. Teraz siedzę na tarasie u pani Heleny w Chicago i nadrabiam zaległości:)
Przed wyprawą zrobiliśmy sobie dwudniową przerwę w Miami, żeby zdobyć...wizę.
Podczas reszty naszego pobytu w Miami, bujaliśmy się jeszcze za mniejsze pieniądze, czyli autobusami, piechtobusami i tymi niebieskimi kolejkami.
W poniedziałek rano na parę godzin przed planowanym odjazdem dotarliśmy wreszcie do ambasady... bahamskiej:) (na mapie)
Kto jak zwykle uratował sytuację...Ewa:)
Ewa dzięki,dzięki,dzięki jeszcze raz...a Tobie Boże dzięki Ci za Fax:)
Weszliśmy na statek jak w Titaniku, już prawie odpływał, a my rzutem na taśmę dostaliśmy się na pokład, chyba jako ostatni pasażerowie... c.d.n...
In few words for those ,who doesn't speak polish...yet;)
This won't be a translation of above, cause I know you don't have much time to read all that crap and I will probably make the most spelling mistakes ever, but just letting you know, that , after we got to Miami, we had a good time in our hotel, we've seen a little bit of a downtown (although to do that, we've needed transportation, like for example free limo to a restaurant;) ) and than we got our visas to Bahamas, one hour before departure from the Miami port. After dealing with all those procedures, the US emigration officer let us know , that we don't have all the paperwork providing our status in USA, so basically, we are screwed and we can not go anywhere. Anyway, thanks to Ewa, our friend from Chicago and God (the fax inventor) we got all aboard:)))))))))))
To be continued...
