poniedziałek, 11 maja 2009

42 195 m, ponad 60 km i siniaki od włażenia przez okno...

Z czystym sumieniem można określić, że prowadzę bloga jak porządny student. Najpierw długo długo nic, a potem przychodzi ten moment kiedy trzeba naraz wszystko powtórzyć. Na szczęście materiał, który ostatnio przerabiałam można określić jako a) przyjemny b) sportowy.
Zacznijmy, więc z grubej rury - MARATON.
Przez ostatni rok mój brat pieczołowicie przygotowywał się do Cracovia Marathon, żeby poprawić swój rekord sprzed roku, kiedy to źle przeliczył siły na zamiary i nie był zadowolony z rezultatu. W tym roku jako doświadczony maratończyk, wiedział już, że na nic zda sie hojraczenie trzeba mieć plan. Po pierwsze wóz techniczny, po drugie fanklub i porządny posiłek po wysiłku. Te wszystkie elementy załatwi firma Siostra S.A. (Sikora Anna). Już na starcie było dużo lepiej niż w zeszłym roku, bo numer startowy spasował. Wiadomo, że obsesja Adasia na punkcie 23, dorównuje lub wręcz przewyższa moją fascynację 27. Wystarczy wyciąć zera z numerku i voila! (włala):) Ja w tzw. międzyczasie trochę się poopalałam,pospacerowałam, poobijałam i 3 godziny 25 min i 51 sekund minęły jak z bicza strzelił. Rekord poprawiony o ponad 20 minut i brat zadowolony. Spokojnie można iść nawet na najbardziej wypasioną i kaloryczna pizze, po takiej 42 195 m przebieżce.

Pełna szacunku dla wyczynu brata, tydzień później wybrałam się na wyprawę Zwardoń - Korbielów górami w dwa dni. Tzn. jak się "zapisywałam" to jeszcze za bardzo nie wiedziałam na co. Ale wrodzony upór barana, nie pozwala zawrócić w połowie drogi, ani polec, pozwala najwyżej na leczenie zakwasów przez tydzień i podążanie za przywódcą. W tym przypadku była to dzielna Katarzyna Z. (na zdjęciu) Za jej krokami i mapą podążała reszta ekipy. I tak ze Zwardonia wspięliśmy się na Wielka Raczę. Pod koniec już wymiękałam, ale w dół mijały mnie wycieczki emerytów, które przepełniała duma widząc nas, że "młodzież chodzi po górach", że po prostu nie wypadało paść i płakać. Do tego dochodziło myślenie, że skoro oni schodzą w tak dobrej formie znaczy, że szczyt już blisko. Na wielkiej Raczy żureczek i kanapki made by Kasia R i pełni energii ruszyliśmy w kierunku Rycerzowej (czerwona wypełniona kropka na pierwszej mapie). Tam mieliśmy rozbić namioty. Perspektywa snu była bardzo kusząca, należało więc przeprowadzić krótki dialog z nogami i ruszyć ku miejscu przeznaczenia. Rycerzowa przywitała nas pięknym zachodem słońca i w miarę prostą trawą pod namioty. Następnego dnia rano coś zaczęło uderzać o namiot. Moja wyobraźnia podsunęła mi obraz porannego złodzieja, który chce pozbawić nas butów stojących koło namiotu. Okazało sie jednak, że to po prostu...grad. Czyżby to koniec pięknej majowej pogody. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Rozprostowując kości po wczesno porannym przymrozku i wbijaniu się biodra w czasie snu w ziemię (podobno przypadłość dotyczy tylko kobiet) udaliśmy się na śniadanko do schroniska. Wrzątek na herbatkę oraz zimna woda do mycia zębów i nic więcej w życiu nie trzeba. Dalej trasa prowadziła, żółtym szlakiem przez Soblówkę (gdzie można było uzupełnić zapasy), aż na Krawców Wierch. Tutaj małe Dejavu, bo schronisko jest identyczne jak na Rycerzowej, tylko stoły przestawili;) Zupki chińskie, czekoladka i cel, żeby jeszcze dzisiaj zasnąć w chatce na Górowej. Im dalej w kierunku Pilska, tym więcej śniegu i błotka, ale ekipa która mijała nas po tej nawierzchni na rowerach udowodniła, że nie taka trasa straszna jak ja malują. Pod wieczór dotarliśmy do schroniska na Miziowej, coś do picia w kulturalnych warunkachi i już pod osłoną nocy do chatki. Tu już normalnie, po górskiemu, kanapeczki i integracja z inny wielbicielami braku elektryczności i bieżącej wody, ale solidnego dachu nad głową. Tu gdzie mamy puste czerwone kółeczko na mapie stoi dumnie chatka. Następnego dnia rzeczką na PKS (puste żółte kółeczko), potem sprintem do pociągu i w domku, gdzie miękki materac, ciepła woda i pstryczek elektryczek wydają się nagle czymś niezwykłym.
To tyle jeśli chodzi o długi weekend majowy. Dużo tych mapek wyszło, miała być jedna, ale się nie zmieściła. Generalnie chodzi o to, że było dużo łażenia;)
Po powrocie czekał na mnie pokaz sztucznych ogni nad Parkiem Chorzowskim. Jeśli Janek dobrze rozegrałby sytuacje, gotowabym uwierzyć, że to na moją cześć po tak wielkim wyczynie;)

Jak się okazuje, maj stał się miesiącem surwiwalowych przeżyć, bo do wyprawy górskiej dorzucę jeszcze jedną historyjkę. Otóż w minioną sobotę, dane mi było wdziać mundur i stanąc w szeregu paintbalowców. Pole do gry FOREST CAMP, ma na swoim stanie nie tylko wdzianka, ale i markery, kulki, Co2, no i piękny opuszczony budynek z naszpikowanym - oponami, okopami i innymi cudami na kiju - przedpolem. Walka była zacięta. Dwie drużyny, krótkie gry i strategia/napażanka. Po każdej grze, wszyscy pokazywali sobie rany wojenne i z podnieceniem w głosie opowiadali jak to tam, ten z zza rogu, a ten z góry i poten ona tam przeszła, a on wtedy ją zobaczył, a tamten strzelił z dachu,a on wtedy był już w środku itd.:) W środku dnia rozlużniający grill, bo przecież kiedyś trzeba zasiąść do wspólnego stołu i rozpocząć negocjacje. Kiełbaska i dyplomacja chyba jednak na nic się nie zdały, bo już po przerwie z nową energią ruszyliśmy na zdobywanie siniaków. Fajna ta gra i dużo emocji, ale jeszcze przez tydzień ludzie będą z politowaniem patrzeć na moje kolana, zsiniaczone od desantu przez okno:)

English Version

Maybe not that detailed, as above, but with better pictures:)
Let me just tell You that I have a brother, who can run marathons, friends who can walk forever and boyfriend, who takes me to the war;) And I could actually finish with this sentence, cause it explains all pics above;) Anyhow, starting from the very beginning. Adam took part in Cracovia Marathon, having a really good result and the best suporting team ever- me:) I was his driver, cheerleader and food supplier:) So thanks to his hardwork and my good job, he improved his personal record. He defeated 42 195 m distance, within 3 hours 25 min 51 sec. I was so proud:)
So if he could handle this, I decided to try beating some of my personal records too. I went for a trip with my friends and we walked through the mountains. We started in the place called Zwardon and finished near to Korbielów , over 60 km during two days. It was amazing and exhausting, but I was proud of myself too. Polish mountains are beutiful, just take a look at this awesome sunset:) On another pic You can see the extream team. Afert I got back home, we had some fireworks going on, next to our house. If Janek would told me, that they are especially for me, I bet I would belive. Afterall coming from this kind of trip, was an occasion to celebrate:)
Last but not least, was our Paintball Saturday. We went to this place called FOREST CAMP, where You have this perfectly prepared field for a paintball game, with a building and all other fortification, that You can hide behind, while playing. In the middle of the day, we had a barbeque and after that battle again:)
I had a lot of fun and now I have a lot of bruises. But if You wanna fight You gotta fight hard;)

3 komentarze:

anna P pisze...

Pozdrowienia od Ani i Chrisa!

diana pisze...

gratulacje 4all of u :D ja w sobotę zaliczyłam marszobieg jedynie na 22km po górach, więc nie ma się czym chwalić. w dodatku zajęliśmy najgłupsze miejsce świata (4te).
niech żyje zdrowe ciało i zdrowy duch! :D

Sikorka pisze...

Pozdrowionka dla Aneczki i Męża:)
A co do Ciebie Diano, to wyczyn do którego się przymierzasz, to wiesz, szacun taki na maksa ,że hej.
Zwardoń przy tym to dreptanie przy zlewie;)
buziaczki, będę trzymać kciuki i czasem pewnie zazdrościć;)
Liczę na to, że umieścicie relacje na swoim blogu:):):)