poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Z bratowego punktu widzenia - cz. 12

Było już o pracy w Polynesianie, było o Pizza Pubie, czas na czas wolny. Wydaje mi się, że w tym roku znalazłem złoty punkt między pracą, odpoczynkiem i zarobkami. Pracuję całkiem nie mało, ale znacznie mniej od chińczyków w fabryce Nike. Nie mogę sobie pozwolić na kupno chromowanych felg i telewizorów do zagłówków w moim rowerze, ale nie muszę też nurkować w fontannie po drobne. Nie mam za bardzo czasu na nudę, ale mam wystarczająco dni wolnych, by odpocząć, uzupełnić bloga i odhaczyć z listy tutejsze atrakcje, których nie udało mi się zaliczyć w poprzednich dwóch pobytach (cały czas mowa o atrakcjach turystycznych).

Na razie znalazłem czas i pogodę na Wisconsin Ducks, czyli pływające po wodzie (jakby można było pływać po czymś innym) autobusy. Wymysł Amerykanów, z lekką nutą kiczowatości, ale spodobałby się nawet najbardziej wybrednym turystom. Zabawna pani przewodnik, pewnie trochę znudzona opowiadaniem tych samych kawałów, ciekawa sceneria, przyroda i formy skalne sprawiły, że 45 minutowa wycieczka trwała „10 minut”. Na koniec nawet kupiłem pocztówki. Przy okazji jedna ciekawostka. Zeszłego lata w Wisconsin Dells była potężna ulewa. Woda w jeziorze przekroczyła wszystkie poziomy alarmowe i wlała się do rzeki Wisconsin River (nie pytajcie mnie, nie wiem skąd ta nazwa). Jezioro o powierzchni 108 hektarów znikło z powierzchni ziemi w 2 godziny, zatapiając przy okazji kilka domów i drogę, którą 2 lata temu dojeżdżałem do pracy. Miasto dawno nie miało tak małej liczby turystów. To tak, jakby w Zakopanym ktoś spłaszczył Giewont.

Teraz na szczęście wszystko naprawili. Wyłożyli nowy asfalt, nalali wodę, włożyli korek i wszystko wróciły do normy. Miałem okazję sprawdzić jakość nowej wody, pływając wynajętym kajakiem. Trochę falista w niektórych miejscach, ale generalnie w porządku. Zwiedziłem tutejsze jezioro w jeszcze jeden, trzeci sposób – w łodzi motorowej (tzw. Jet Boat). Nie wiem jak nazwać tego gościa co to sterował, bo raczej nie kapitan, ale był całkiem dobry. Jazda z prędkością 80 km/h, obroty o 360 stopni i nagłe hamowanie sprawiły, że pod koniec wszyscy byliśmy mokrzy niczym zdesperowani finansowo stojący przy fontannie.

Odwiedziłem też jeden z parków wodnych. Dla kogoś kto w sumie przepracował prawie 10 miesięcy jako ratownik, zjeżdżalnie nie są już aż tak ekscytujące. Ciągnąc dalej wątek wodny, wybrałem się też na Tommy Bartlett Show – połączenie pokazu jazdy na nartach wodnych, sztuczek cyrkowych i gościa, który grał na 25 trąbkach przypiętych do każdej części ciała. Po pierwszych 15 minutach tych nart wodnych byłem trochę zażenowany poziomem dowcipów i scenariusza, na którym oparty był cały program i czułem się jak na akademii szkolnej. Brakowało tylko mikrofonu przekazywanego z ręki do ręki i nauczycielki grającej na 37-letnim pianinie. Dopiero jak wyszedł koleś żonglujący piłami tarczowymi i para, która wykonywała kaskaderskie wyczyny, 20 metrów nad ziemią, ryzykując życie, przestałem żałować tych wydanych 15 dolar…, a w sumie nie ważne, miałem to za darmo.

Niestety nie mam żadnych zdjęć z tych wszystkich miejsc. Nie wziąłem aparatu z 4 powodów. Po pierwsze nie jestem osobą, która musi mieć wszystko na „kliszy”. Po drugie nie chciałem tego wszystkiego oglądać przez obiektyw, tylko na żywo. Po trzecie za dużo wody. Po czwarte- zapomniałem.
Na koniec kilka słów dla osób szukających plotek – mam za sobą pierwszą amerykańską imprezę. Jestem z siebie taki dumny, nawet nie marudziłem, że chcę już iść spać.

2 komentarze:

Sikorka pisze...

Paaaaaaaaaaaaaarty!!!!!!!!!!!!

Anonimowy pisze...

że niby masz złe wspomnienia z akademii szkolnych? :p trzymaj sie milo:) Ela