czwartek, 25 czerwca 2009

Z bratowego punktu widzenia - cz. 10

6 godzin opalania i oglądania amerykańskich nastolatek, potem jazda na rowerze, popołudnie wśród niezliczonej ilości pizzy, a wieczorem finałowe mecze NBA. Właśnie tak spędziłem ostatnie 2 tygodnie w Wisconsin Dells i wcale nie musiałem wypełniać żadnych formularzy, nagrywać krótkiego filmiku i rywalizować z 34 tysiącami kandydatów. Raczej 150 000 australijskich dolarów za to nie dostanę, ale nurkować i pisać bloga mogę.

Jeśli chodzi o tą pierwszą część dnia, to uważni i stali czytelnicy wiedzą o co chodzi. Postoję trochę tu, trochę sobie gdzieś posiedzę, trochę sobie pogwiżdżę gwizdkiem, trochę sobie poratuję ludzi, ponaklejam plastrów, cały czas uważając by równo się opalić. Chociaż nie, nie mogę tak pisać. Mam znacznie więcej obowiązków. W końcu jeśli dosłownie przetłumaczyć z angielska moją funkcję na basenie, to jestem obrońcą życia. Brzmi dumnie!

Część rowerowa, w porównaniu z poprzednimi amerykańskimi wakacjami, jest zdecydowanie przyjemniejsza. W tym roku zaopatrzyłem się w aluminiowego Gianta i jestem z pewnością jedynym studentem z Work and Travel, który ma osprzęt Acera. Jestem też chyba jedynym Europejczykiem, który przed wyjazdem do Stanów kiedykolwiek jeździł na rowerze. Cała reszta ma siodełko na takiej wysokości, że kolanami biją się po twarzy, jeżdżą pod prąd, a przerzutki zmieniają tylko przez przypadek, gdy gwałtownie zjadą z krawężnika. Nie byłbym sobą, gdybym nie próbował z każdym się ścigać, na każdym podjeździe. Nie mają szans, ale przez moją ambicję przyjeżdżam do pracy spocony, jak Małysz przed swoim pierwszym wywiadem telewizyjnym.

O tym, by pracować w pizzerii po cichu myślałem przed pierwszym wyjazdem. Wtedy się nie udało, nie udało się też 2 lata temu, ale nie zaszkodziło spróbować po raz trzeci. Ostatnia szansa, żeby była sztuka. Początkowo miałem już zaklepaną pracę w Denny’sie, restauracji, która 3 lata temu zniszczyła mi psychikę, pozostawiła blizny po oparzeniach od gotowanych ziemniaków w proszku i zmieniła moje podejście do bekonu i jajecznicy. Na szczęście tuż przed pierwszym dniem w pracy, zadzwonili do mnie z jednej z najlepszych pizzerii w mieście (wiem, 2700 ludzi to nie miasto, ale my, w Ameryce lubimy wszystko wyolbrzymiać) - Pizza Pub. Myślę sobię: pewnie zaimponowało im moje doświadczenie z Sundary i umiejętność pisania tutejszych „siódemek”. Bez ogonka na tej ukośnej kresce. Później jednak dała mi do myślenia wypowiedź pani manager – „wybraliśmy Cię, bo jesteś znajomym Stefana”. Stefan, to bułgarski kelner, który pracuje w tej pizzerii od dłuższego czasu. Nigdy wcześniej gościa na oczy nie widziałem, ale nie przeszkadzało mi specjalnie ich zamieszanie w papierach.

Przed rozpoczęciem pizzernianej misji, musiałem odrzucić ofertę Denny’sa. Menago trochę się wkurzył, ale ja miałem satysfakcję. Nie dlatego, że rezygnując mogłem się trochę odpłacić za wszelkie traumatyczne przeżycia, ale dlatego, że czułem się przez chwilę jak Franck Ribery, o którego bije się pół piłkarskiej Europy (swoją drogą ciekawe, że europejczyk ma w USA 3 ofert pracy. W czasach kryzysu).

Mam już za sobą kilka dni jako kelner. Mój pierwszy rachunek opiewał na 23 dolary i 45 centów. Nie można sobie wyobrazić lepszego początku. Na dodatek, jak zanosiłem paragon uświadomiłem sobie, że stolik ma numer 203. Przypadek? Debiutancki dzień zakończyłem obsługując sympatyczny stolik z 3 nastolatkami i ich matką (albo ciocią, nieważne). Po kilku minutach chciały ze mną jechać do Polski, cały czas prosiły o dolewkę wody, mimo, że nie chciało im się pić, a na koniec pochwaliły mnie u pani szefowej. Tak im zaimponowałem, że następnego dnia wróciły…

Wiem, trochę przykozaczyłem w ostatnich kilku zdaniach, dlatego teraz napisze wersję dla tych, którzy nie lubią czytać jak ktoś się chwali. Przyszły 4 baby, po kilku sekundach rozmowy chciały wykupić miejsca w samolocie, którym miałem lecieć do Polski, tylko po to, żebym nie mógł usiąść przy oknie. Cały czas prosiły mnie o wodę, żebym nie miał czasu dla innych klientów i przez to stracił napiwki. Potem poszły marudzić u szefa. Następnego dnia to samo…

Reasumując. Rano na basenie, potem 2 godzinki wolnego, które w lipcu mam w planie przeznaczyć na oglądanie Tour de France. Od 17 (lub jak my w Ameryce wolimy, od 5 pi em) pracuję w Pizza Pub i w domu jestem przeważnie koło 22. Na razie udało mi się raz zagrać z Amerykańcami w kosza. Moja drużyna wygrała, pomimo tego, że u przeciwników był Murzyn. I nie miał nadwagi, ani astmy.

PS. Żeby się koleżanka z blogowej redakcji nie zdziwiła jeśli chodzi o zdjęcia. Nie wiem, czy pamiętasz, ale Pizza Pub jest na przeciwko Marley'sa, a tam co środę jest Swimsuit contest :)

2 komentarze:

Sikorka pisze...

Adaś, nie wiem czy słyszałeś, ale w Chicago Johnny Deep wczoraj dał kelnerowi 4000$ napiwku, więc miej oczy i uszy otwarte, bo może wpadnie rano na basen, a wieczorem na pizze do Wisconsin Dells;)

Twój wierny fan pisze...

No kiedy będzi następna część... nudzi mi się, a Ty się tam Adam obijasz w tej Ameryce...?...?