czwartek, 15 kwietnia 2010

Krótko i o Wiedniu

Między szalonymi podróżami mojego sławnego brata, z którym robią sobie zdjęcia kolarze, napiszę parę słów.
Jak zwykle w międzyczasie trochę się działo. Był tydzień w Wiedniu na kongresie. Wróciły wspomnienia z Affoltern, bo spotkałyśmy Tabea'ę (pierwsza od prawej), która była naszą opiekunką podczas pobytu w Szwajcarii w zeszłym roku. Swojemu szefowi powiedziała, że miała z nami wtedy niezły ubaw, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kongres był niesamowity. Genialne prezentacje, przepiękne sale wykładowe w Hofburgu, koncert muzyki poważnej i gala w Ratuszu, to tylko niektóre atrakcje konferencji. Do tego wszystkiego udało nam się również zahaczyć o targ z wydmuszkami, ale nie podjęłyśmy się importu tak kruchych dzieł do Polski. Punktem obowiązkowym każdej wycieczki jest dla mnie również Starbucks.
Jak zwykle podczas podróży nie obyło się bez przygód, za równo w jedną jak i w drugą stronę. Jadąc w tamtą stronę pokręciłyśmy się trochę w poszukiwaniu winiet, co poskutkowało modyfikacją planów noclegowych w Wiedniu, a powrót pociągiem był jak bieg z przeszkodami. Na pociąg podjechałam metrem, niestety stacja okazała się być stacją widmo, bo z powodu remontu nic tam nie kursowało. Uprzejmi Panowie kolejarze ładnie poinformowali mnie, że najlepiej jak pojadę na kolejną stację i że mam na to 45 minut. No to z powrotem w metro, potem jedna stacja miejskim pociągiem, później znalezienie miejsca gdzie mogę kupić bilet do Polski. W tym przypadku wzniosłam się na moje wyżyny niemieckiego. "Wo...eee... kann...eee... ich... Fahrkarteee...kaufen? uff... Potem musiałam tylko krzywo spojrzeć na babcię i dziadka, którzy nie chcieli mnie wpuścić przed siebie w kolejce. Kupiłam bilet, pobiegłam na peron i...pociąg Wiedeń -Warszawa podjechał. Gdy wreszcie usiadłam, to wypiłam cała butelkę wody. Szczęśliwie dojechałam do Katowic, a następnego dnia byłam już w Ustroniu, bo w końcu 27 lat kończy się tylko raz w życiu... c.d.n.
to be continued...

Brak komentarzy: