środa, 28 lipca 2010

Z bratowego punktu widzenia

Pomysł wyjazdu na Tour de France od kilku lat był w mojej głowie. Siedział jednak tuż obok chęci zdetronizowania Japończyka w jedzeniu sportowym oraz obok zamiaru opanowania sztuki origami. Czyli generalnie było to mało prawdopodobne.

Tak się jednak sprawy w ostatnim czasie potoczyły, że wyjazd na Tour stał się łatwiejszy pod względem logistycznym. Wszystko za sprawą francuskiego dziennikarza, którego poznałem na Korsyce i zgodził się, żebym razem z nim jeździł za kolumną wyścigu. Bardzo pomogli mi też inni Francuzi, którzy zgodzili się przenocować mnie dwie noce w niewielkiej miejscowość, niedaleko Rodez, gdzie rozpoczęła się moja przygoda z Tourem. Ich bardzo pozytywne nastawienie utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, że moja dotychczasowa antypatia do Francuzów nie miała żadnych podstaw. Wcześniej nie lubiłem ich pomimo tego, że nigdy z żadnym nie rozmawiałem. Nie oznacza to jednak, że zacznę jeść jagody. Co z tego, że nigdy ich nie spróbowałem? Nie polubię i tyle.

Mój kolarski przewodnik i mentor nazywał się Jean Francois (jego imię jest tak typowo francuskie, że aż można by pomyśleć, że je wymyśliłem). Zanim jednak do niego dołączyłem przez dwa etapy podróżowałem z brytyjskimi dziennikarzami i znowu cały mój narodowościowy światopogląd został obalony. Wyspiarze okazali się sympatyczni.

Też sam wyścig mnie zaskoczył. Spodziewałem się czegoś dużego, w końcu nazywają francuski wyścig Wielką Pętlą, ale to co zobaczyłem było znacznie większe od moich oczekiwań. Podobnie się czułem, gdy po raz pierwszy zobaczyłem amerykańskie gałki lodów. Słyszałem, że są duże, ale bez przesady.

Trudno porównać Tour de France do jakiejkolwiek innej imprezy. To tak jakby przez 3 tygodnie, dzień w dzień, odbywał się koncert gwiazd rocka, który jest rozciągnięty na 200 kilometrów. Tylko kolarze nie rzucają się na ręce kibiców i nie uderzają rowerem o podłogę (przynajmniej nie z premedytacją).

Średnio każdy etap relacjonowało ok. 1000 dziennikarzy, a w sumie było ich 2500. Tyle osób ogląda kolarstwo w polskiej telewizji, a tam tyle o kolarstwie pisze. Przed każdym etapem rozkładane jest też niewielkie „miasteczko” dla telewizji, ich ciężarówek i ich kabli. Kabli, o których można by napisać pracę magisterską na Politechnice. „Jak do cholery im się kilkanaście kilometrów kabli nie plącze i jakiej wymaga cierpliwości codzienne ich zwijanie i rozwijanie – tak bym ją zatytułował. Też liczba samochodów, która jedzie za, przed lub w wyścigu jest trudna do ogarnięcia. Według moich obliczeń ich liczba przekracza średnie miesięczne normy fabryki Fiata w Tychach.

Wiele razy widziałem na żywo tłumy ludzi. Gdy przyjeżdżał papież do Polski, gdy wychodziliśmy ze Stadionu Śląskiego po meczu, czy też przed moją uczelnią, gdy rozdawali darmową coca colę zero. Nigdy jednak nie widziałem tak licznego tłumu, który byłby tak zdeterminowany. Większość z kibiców czekała na kolarzy 5-6 godzin, tylko po to, by dopingować ich przez kilkanaście sekund. Nie rzadko musieli stać w deszczu, nie rzadko musieli wspinać się kilka kilometrów na przełęcz i nie rzadko też musieli stoczyć zażarty bój o darmowe gadżety. Rozdawane było one przez sponsorów wyścigu, którzy mieli swój własny „peleton reklamowy”, pokonujący trasę wyścigu 2 godziny przed zawodnika.

Sam aspekt sportowy stał na takim poziomie, jakiego się spodziewałem. Ten kto miał wygrać ten wygrał. Jak spisał się Armstrong? Powiedzmy, że podczas tych 3 tygodni zaliczył więcej kraks, niż przez całą swoją karierę. A myślałem, że umiejętność jazdy na rowerze jest jak… jazda na rowerze, że się jej nie zapomina.

Jeśli chodzi o kwestie dziennikarskie to na pewno była to dla mnie najlepsza szkoła. Mogłem podpatrzeć od najlepszych jak to „się robi” na zachodzie i zakosztować jednej z największych sportowych imprez sportowych na świecie. Przez pierwszych kilka dni chodziłem zagubiony niczym Ryszard Kalisz na siłowni. Wszędzie wielkie osobistości kolarstwa i wielkie nazwiska. Generalnie zbyt światowo jak dla mnie. Zaczynam powoli jednak dochodzić do tego poziomu. Udzieliłem swojego pierwszego wywiadu w życiu, dla L’Equipe TV i w tym samym dniu dostałem bardzo przyjemną informację dotyczącą mojej przyszłości w dziennikarstwie. Powiedzmy w skrócie, że ktoś docenił moje umiejętności.

Spędziłem więc znakomitych kilkanaście dni we Francji, zwiedzając głównie jej południową część, zahaczając też o Pireneje. Raz je nawet przeciąłem i na jedną noc wylądowałem w Hiszpanii. Odwiedziłem też bardziej wysunięte na północ Bordeaux, a tam miałem zaszczyt oddychać tym samym powietrzem, co goście Tour de France, Tom Cruise i Cameron Diaz. Tak jak ludzie nie myją rąk, które wcześniej były uściśnięte przez gwiazdy, tak jak przez dwie godziny nie oddychałem, by nie wypuścić tego powietrza. Spędziłem też jeden dzień w miejscowości Angers, w mieszkaniu francuskiego dziennikarza. Spałem na łóżku, które zazwyczaj jest zarezerwowane dla jego przyjaciela i byłego znakomitego kolarza Bradley’a McGee. Jest on złotym i srebrnym medalistą olimpijskim z Aten w kolarstwie torowym i brązowym z Atlanty i Sydney. Ten ostatni krążek wisiał na mojej szyi i prawie spełniło się moje marzenie z dzieciństwa (prawie, bo marzyłem o złocie. Kto by tam marzył o brązie). Podróż z wyścigiem zakończyłem w Paryżu, na Champs-Élysées.

Udało się zrealizować mój kolejny życiowy cel. Teraz czas na kolejne wyzwania. Być może spotkanie z Michaelem Jordanem, być może wejście na Mont Blanc, a być może przejechanie Europy na rowerze. Na razie muszę jednak rozgryźć jak z tej kartki papieru zrobić tego cholernego łabędzia.

Ps. Co prawda byłem we Francji, ale nie złamałem mojej niepisanej zasady mówiącej o tym, że mój wpis na blogu może pojawić się tylko po opuszczeniu kontynentu. Miałem przesiadkę w Londynie, na Wyspach…

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Adamie,choc się nie znamy, dopinguje Ci z calego serca, aby Twoje marzenia się spełniały, bo fajny z ciebie chłopak! Podoba mi się to, że masz pasję i nie boisz się realizować swoich planów. Pozdrawiam!
Ania Pniewska