sobota, 6 czerwca 2009

Z bratowego punktu widzenia - cz. "nie pamiętam, niech będzie 9."

Zarówno Michael Jordan, jak i Lance Armstrong zrobili sobie przerwy w swoich karierach i obaj dobrze na tym wyszli. Wysoki murzyn po przygodzie z baseballem zdobył 3 tytułu mistrzowskie, a białas w obcisłym i żółtym po wymuszonym chorobą odpoczynku, siedem razy wygrywał Tour de France. Nie byłbym sobą, gdybym na siłę nie starał się z nimi porównywać. Mogę, więc powiedzieć, że tak jak oni, tak i ja wracam „do gry”, jadąc po 2 letniej przerwie do Stanów.

Nie wiem co w moim przypadku będzie mistrzostwem NBA, albo triumfem na Polach Elizejskich. Być może 7 razy z rzędu uratuje tego samego kretyna, albo 3 razy uda mi się donieść jedzenie na czas, przynosząc ostatni talerz równo z zamknięciem lokalu (kumacie? Zamknięcie lokalu – syrena kończąca mecz). A może po prostu uda mi się zorganizować fajne wakacje?

Jak na razie nie mogę myśleć o swoim wypoczynku, bo postanowiłem, że najpierw muszę pomóc Ameryce w ciężkich czasach! Jak dotąd wsparłem politykę socjalną, dając 5 dolarów jakiemuś bezdomnemu za kartkę pocztową. Wsparłem małe i średnie przedsiębiorstwa, kupując sok pomarańczowy w spożywczym. Pośrednio pomogłem też w uzdrowieniu polityki fiskalnej, gdyż do soku dopłaciłem podatek, całe 7 centów. Ociepliłem też stosunki amerykańsko-islamskie, mówiąc jakiemuś Ahmedowi na ulicy „Hi”. Wieczorem zajrzałem do Internetu, czy coś pomogło. I rzeczywiście. Indeksy giełdowe lekko wzrosły, a Obama ciepło wypowiedział się na temat muzułmanów w Kairze. Pani z ekonomii powiedziała mi przed wylotem, że jeśli uda mi się przywrócić gospodarkę amerykańską na drogę wzrostu, to dostanę dodatkowy punkt na kolokwium. Pół oceny wyżej się chyba szykuje!

W sumie przez kilka pierwszych akapitów pisałem o pierdołach, z których nie wiele wynika. Spróbuje, więc w skrócie opisać jak tak naprawdę wyglądały moje pierwsze 3 dni w tym kapitalistycznym kraju. Szczególnie ten pierwszy dzień był bogaty w wrażenia, bo trwał jakieś 31 godzin. Oglądałem fiordy w Norwegii, szwedzką IKEĘ, gejzery w Islandii, kry na Atlantyku, pingwiny na Grendlandii, kanadyjską tajgę i Wielkie Jeziora Północnoamerykańskie. Tak przynajmniej by wynikało z tego, co pokazywali na monitorze w samolocie. Ale nie wiem, czy wierzyć temu oprogramowaniu, który określa lokalizację samolotu. W końcu cały system był brazylijski…

Po dotarciu do Chicago, pierwszym kęsie amerykańskiej pizzy w domu wspaniałych gospodarzy, Ewy, Hudsona i Gucia, stoczyłem zażartą walkę z samym sobą, żeby jak najszybciej zasnąć. Niestety przegrałem i rano obudziłem się przed 5., z 5 godzinami snu na koncie. Przydałoby się więcej, jeśli planuje się piesze zwiedzanie jednego z największych miast Ameryki. Samo Chicago już mi się trochę znudziło. Kilka wieżowców, jezioro i dużo Murzynów. Prawie jak na Tysiącleciu …podczas zjazdu Murzynów. Tak naprawdę czekałem na wieczór i pierwszy mecz tegorocznych finałów NBA – Los Angeles Lakers vs Orlando Magic. W dzisiejszych czasach oglądanie amerykańskiej koszykówki na 50-calowym ekranie w jakość HD, powinno w hierarchii wartości mężczyzny wyprzeć sadzenie drzewa. Obraz był tak wyraźny, że po meczu chciałem iść pogratulować Kobe Bryantowi dobrego występu (40 punktów, 8 zbiórek i 8 asyst).

Następnego dnia czekała mnie podróż do Wisconsin Dells. Nie za bardzo cieszyłem się na myśl spędzenia 5 godzin w jednym autobusie z mormonami, wyrzutkami społeczeństwa, czy studentami z Europy. Na szczęście siostra Ania, wysłała mi smsem trochę swojego farta i z „Wietrznego miasta” do „Stolicy parków wodnych Ameryki” zabrali mnie państwo Playmanowie, którzy w Chicago bywają raz na kilka lat. Akurat to „raz na kilka lat” wypadło 5 czerwca.

Tak oto dochodzimy do momentu, w którym piszę te słowa… dom, siedzisko, przełącznik, zakałapućkać. Siedzę w domu, który przeszedł i nadal przechodzi poważną renowację i znacznie odbiega od tego, jak wyglądał 2 lata temu. Na szczęście nie zmienił się telewizor. Cały czas jest duży i ma 452 kanałów…

Engish version sponsored by Google Translator

Since I don't have time and energy to translate what I wrote above, I'm lettin google translete it for me.

Both Michael Jordan and Lance Armstrong and take a break in their careers and both of them well on the left. High adventure blackamoor after he won 3 of the baseball championship title, and in Białas obcisłym yellow and disease forced the rest, winning seven times Tour de France. I would not have if I did not try to force them to compare. I can, so to say that, as they are, and I go back "to the game." Coming to the States.

I do not know what will be the case in my mastery NBA, or the triumph of the field Elizejskich. Maybe 7 times in a row, save the same idiot, or 3 times I can reach the food on time, with the last plate equal to the closure of premises (kumacie? Closure of premises - horn ending the game). Or maybe just to me to organize a successful fun holiday?

... and so on...it was just a stupid joke. I'm not gonna put the whole thing up here :)

4 komentarze:

Sikorka pisze...

Hehe, wiedziałam, że jak dzisiaj rano odpalę kompa to znajdę to i owo na blogu. Adaś, szacun, szacun i jeszcze raz szacun. Jak tak dalej pójdzie, to będę musiała odejść na blogową emeryturę i oddać Ci prowadzenie www.sikorka27.blogspot.com, bo felietony to tym masz na poziomie Olbratowskiego, albo 30 cm wyżej. Tylko wrzuć jakieś fotki, najlepiej domu Playmanów, bo ciekawa jestem, czy dalej mieszkasz w szarym parterowcu czy już w "Białym Domu";)pozdro z Tysiąclecia, gdzie akurat dzisiaj nie ma zjazdu murzynów.

ania p pisze...

No wreszcie sié cos tutaj zaczyna dziac. Bede pilnie sledzic Twoje wpisy Adam. Powodzenia! Ania

diana pisze...

No, no! Wracam z deszczowej Espanii i czytam o Stanach (sentymenty, sentymenty;-)). Adaś - pisz, pisz. I dobrze Ania mówi - zdjęcia też dodawaj :)
Dowiemy się co tam za Wielką Wodą.

Sikorka pisze...

No i welcome Diana:) Ja mam nadzieje, że na www.kate-and-diana.blogspot.com wkrótce o wielkiej przygodzie w Hiszpani, śladami Pielgrzyma:)ja też będę śledzić. A co do wypowiedzi Panny Anny P, to widzisz, trzeba było zatrudnić współpracowników, żeby się zaczeło dziać. A ten współpracownik nadaje się, bo ma nazwisko pod nazwę bloga:) (Chociaż pewnie by wolał, żeby było www.sikorek23.blogspot.com ;))